Już od dawien dawna spotykam się z książkami opartymi na rozmaitych grach - między innymi tych z gatunku role-playing. Niestety, rzadko okazują się być dobre, wskutek czego mamy na rynku ogromne ilości tytułów bez większej wartości, które pisane są na jedno kopyto i bez większej finezji. Wprawdzie znam ludzi lubiących takie (wieczne) wydawnictwa jak te spod znaku Forgotten Realms, to sam, poza kilkoma wyjątkami nie jestem w stanie ich zaakceptować. Szczytem idiotyzmu wydaje mi się wydawanie książek na podstawie nawet nie cRPG’ów, ale… hack’and’slashy, które same w sobie nie mogą się raczej poszczycić ciekawą fabułą czy chociażby światem, w którym taka fabuła mogłaby zaistnieć. Doskonałym przykładem, udowadniającym bezsensowność takich pomysłów, jest wydana ostatnio przez Fabrykę Słów książka Steve’a Winstona, zatytułowana „Sacred: Anielska Krew”.
Na tle innych siekanek (jak się potocznie nazywa gry z podgatunku hack’and’slash, z ang. „siecz i rąb”) tytuł Sacred nie wyróżniał się, moim zdaniem, jakoś wyraźnie. Ani nie był nadzwyczaj dobry, ani też nadzwyczaj zły. Ot, średniak, na tyle jednak niezły, że została obecnie wydana jego druga część… i poniekąd przy niej książka, o której będę pisał.
Niestety, Sacred nie wyróżniał się też pod kątem świata gry - stworzona na jego potrzeby Ancaria to zdecydowanie za mało ambitna kraina fantasy, pełna magicznych istot i mająca w swej historii wiele większych czy mniejszych konfliktów pomiędzy nimi. Zaskakującymi akcentami weń są takie motywy, jak rozwijające się… chrześcijaństwo, czy inne przejawy ”naszego” świata w tymże. Wspomniane treści są zaskakujące z racji samego ich bytu, ale zdecydowanie nie jestem pewien, czy można powiedzieć, że to istnienie jest pozytywne same w sobie.
Szczęśliwie - dla autora książki - świat został na tyle mało rozbudowany na potrzeby gry, że miał duże pole do manewru co do zmian weń pod kątem własnego utworu. Owszem, w powieści pojawiają się motywy znane z Sacreda, takie jak rozmaite miasta, postacie czy rasy, ale ogólnie rzecz biorąc opisywana opowieść mogłaby przy ewentualnych niewielkich przeróbkach znaleźć się w dowolnym świecie fantasy.
Ale skupmy się może konkretniej na tym, co w książce widać. A mamy tam przedstawione losy wampirzycy Zary, byłej rycerz obdarzonej mrocznym darem wskutek swoistego przypadku (wampirzyca, która ssała z niej, ekhem, krew, nie zdążyła jej po prostu dobić, przez co uczyniła swoją ofiarę równą sobie) . Osoba ta wydawać się może ciekawie zakreśloną postacią - pomimo przynależności do swej rasy brzydzi się śmiercią i cierpieniem, swoje istnienie traktuje jako swoistą klątwę i największą przyjemność budzi jej bytowanie wśród ludzi. Mogłoby to być interesujące, gdyby nie to, że postać Zary jest okropnie płytka. Wszystkie wspomniane motywy przejawiają się w kilku tylko scenach czy wypowiedziach (nawet wampiryzm istoty jest bardzo niewiele znaczący!) , a sama postać wydaje się nie wiedzieć, czego właściwie chce - raz siedzi wśród ludzi i jest zachwycona, a chwilę później jest nimi znudzona i zniechęcona. Zara na przestrzeni całej powieści odgrywa istotę niedostępna, stroniącą od innych istot, dawkującą im solidne porcje dystansu - ta tendencja jest jednak szybko i bez słowa zaburzona, gdy nasza pani wampir ma na przykład… randkę (od razu widać, czego brakuje postaci po stuleciach samotności), albo gdy stwierdza, że pałętający się za nią przez cały tom łajzowaty osobnik łazi za nią na tyle długo, że można mu odpuścić bycie mroczną i złą - bez żadnego oczywistego powodu. Co gorsza, pozostałe postacie bynajmniej nie są ciekawsze - wszystkie zostały wykreowane na jedno kopyto, niezależnie czy mamy do czynienia z tępym wieśniakiem, burmistrzem czy szlachcicem z bogatego dworu. Wszystkie postacie - co zwłaszcza groteskowo wygląda przy okazji wspomnianych mieszkańców wsi - są nadzwyczaj pompatyczne, i przez to nudne.
Sama historia również nie jest najwyższych lotów. Zadaniem Zary (nie ma w końcu dobrej książki fantasy bez zadania!) jest wyzwolenie pewnej małej wioski spod łap krwiożerczej bestii, która z zapałem morduje młode dziewczęta. Z zapałem, któremu dorównać może tylko chęć do pomocy obojętnej wampirzycy, ruszającej na ratunek chyba tylko dlatego, że nie potrafiła wprost odmówić.
Sama fabuła, poza tym, że jest prosta i przewidywalna, to jeszcze ma w sobie trochę absurdów. Żeby jej nie zdradzać ewentualnym przyszłym czytelnikom, powiem tylko, że mamy tu choćby prawdziwie „erpegowy” motyw, że pokonany po wielkich trudach przeciwnik może być już szlachtowany masowo i w gromadkach.
Niestety, książka „Sacred: Anielska Krew” bardzo mnie rozczarowała, zwłaszcza że poza ogromem tomików spod znaku Forgotten Realms czy kilku Diablo nie mamy na polskim rynku zbyt wielu książek bazujących na fabułach gier komputerowych. Opisywana przeze mnie powieść jest przykładem, jak złe mogą być przenosiny pomiędzy różnymi mediami i, przede wszystkim, jak złe jest wplatanie na siłę motywów z tychże mediów do innych.
PS: Koniec powieści wyraźnie sugeruje, że będą kolejne utwory spod znaku Sacreda. Z całym szacunkiem, droga Fabryko Słów i panie Winston, ja pasuję.