Odrywając się na chwile od szarych szkolnych lektur, w których na silę staramy się wyciągnąć wiosek „co autor miał na myśli”, kiedy po prostu tego przesłania nie ma, postawiłem przeczytać coś bardziej rozrywkowego i trafiłem na Linię Marzeń. Nie był to na pewno ślepy traf, gdyż książkę polecił mi znajomy „jako pozycje obowiązkową dla fana fantastyki” – nie zastawiając się, za brałem się do lektury.
Książka przenosi w futurystyczny świat, gdzie ludzkość udała się do gwiazd, znajdując tam inne rozumne rasy. Jak to bywa, takie spotkanie różnych kulturowo nacji prowadzi do wojny. Wojny totalnej, brutalnej, paskudnej. Fabuła osadzona jest kilkadziesiąt lat po Wielkiej Wojnie, w której to o dziwo zwycięża Imperium Ludzi. Ludzie, mimo, że zjednoczeni, to jednak zdecydowanie słabsi fizycznie i gorsi technologicznie, zostali wybawieni za sprawą przedziwnej technologii. ATan (bo tak tez zwie się ta technologia) najprościej mówiąc pozwala ożywiać ludzi. Dzięki wszczepieniu w korę mózgową specjalnego urządzenia, po śmierci całą pamięć człowieka zostaje automatycznie przesyłana do oddziału aTanu, gdzie naukowcy w kilka chwil odtwarzają istotę z tą samą pamięcią, jedynie fizycznie młodszą. Usługa ta jest niezwykle droga i nie każdy może sobie na nią pozwolić, ale umożliwiła Curtisowi van Curtisowi, właścicielowi korporacji aTan, stworzyć własne imperium finansowe – praktycznie państwo w państwie.
W skrócie fabuła opowiada przygodę Keya Altosa, najemnika, recydywisty, ochroniarza i zabójcy w jednym. Gdy zostaje zabity bez opłaconego aTanu trafia do samego Curtisa, który przedstawia mu ofertę „nie do odrzucenia”. Key podejmuje się zadania i wraz z towarzyszem przemierza galaktykę, aby dostać się na planetę o nazwie „Graal” (sama nazwa nasuwa czytelne skojarzenie). W między czasie dowiaduje się o nieokreślonym, ale za to niezwykle tajnym „przedmiocie” – tytułowej Linii Marzeń. Czym ów Linia jest tego nie chcę zdradzać, bo i odpowiedź nie byłby jednoznaczna...
Jeśli ktoś nie lubi science fiction, to książka mimo mnóstwa międzyplanetarnych podróży i wymyślnych broni stanowi jedynie tło dla całej przygody. Po pierwszym rozdziale przestaje się zwracać na to uwagę - liczy się sama akcja. Jeśli już wspomniałem o akcji, to książką jest bardziej niż dynamiczna. Z każdą strona akcja przyśpiesza, a jeśli na chwile zwalnia, to tylko po to, żeby znowu przyspieszyć dwukrotnie. Sprawia to, że książkę aż chce się czytać. Coraz to nowe przygody i wypadki oraz dwa wątki opowiadane równocześnie świetnie ze sobą współgrają, przez co od książki ciężko się oderwać.
Jeśli chodzi o język i styl, to książka tutaj także nie zawodzi. Nie znajdziemy tutaj jakiś szczegółowych opisów lub ciągnących się w nieskończoność dialogów, a wszystko po to, żeby akcja była jeszcze szybsza. Nazwy, których używa autor, są niestandardowe, ale łatwo zapadają w pamięć. Takie pojęcia jak: Konwój, Ultimatum, czy Meklończycy stają się dla czytelnika tak oczywiste jak „bułka i masło”. Trzeba tutaj wspomnieć o bardzo dobrym tłumaczeniu, które świetnie oddaje klimat i styl autora. Chyba coś jest w tej słowiańskiej duszy, że książka rosyjskiej autora tak świetnie została przetłumaczona (jak czytałem zdawało mi się, że książka w oryginale jest polska).
Podsumowując, książka jest bardzo lekka, nie wnosi wiele do fantastyki i bazuje na sprawdzonych pomysłach. Jednak to nie jest ważne, gdyż radość z czytania jest niezwykle duża. Nie musimy się zastanawiać, co autor miał na myśli pisząc taki oto dialog, bo to jasne - chciał wciągnąć czytelnika w wir miedzyświatowej przygody. Ciężko ocenić taką książkę, gdyż nie jest to pozycja unikatowa, nie umniejszając tego, że jest bardzo dobra.
Jeśli lubisz książki przygodowe jest to pozycja właśnie dla Ciebie, wspaniała przygoda na kilkanaście godzin z możliwością kontynuacji (istnieje tom drugi). Każdy lubi co innego, jednak mnie książka zachwyciła, stała się idealną odskocznią od „polskich wieszczów”. Czytanie Linii Marzen to bez wątpienia przyjemność – pięć z dużym plusem na sześć.