Lubię twórczość Jacka Piekary, zarówno tę dziennikarską, jak i pisarską - w obu prezentuje swój dość specyficzny kunszt literacki i chociaż zdecydowanie nie dorównuje prawdziwym artystom słowa (do których zaliczam między innymi Andrzeja Sapkowskiego), to jednak jego twórczość plasuje się niedaleko polskiej czołówki.
Jedna z najbardziej charakterystycznych postaci pisarskich Randalla (nick pisarza) jest żyjący w klasycznym uniwersum fantasy mag Arivald. Mag z tytułu, bo po prawdzie osobnik ten był raczej najemnym wagabundą i minstrelem, niż czarodziejem - do czasu, aż poznany przez niego mag nie zmarł i nie zostawił Arivaldowi swojego ekwipunku. Postać jest wybitnie sympatyczna, jednak była w zasadzie niemożliwa do poznania dla młodszych czytelników aż do teraz, gdy wydawnictwo „Runa” przedstawiło reedycję przygód Arivalda w tomiku pt. „Ani słowa prawdy”. Sam widząc całkiem potężny zbiór opowiadań na empikowej półce, nie omieszkałem go nie zakupić.
Arivald, jak już łatwo stwierdzić, to postać diametralnie różna od sztandarowego dla Piekary inkwizytora Madderdina - pomocny ludziom mag-samozwaniec to bohater wręcz baśniowy, mogący, gdyby nie pewne szczegóły, o których zaraz wspomnę, z powodzeniem być bohaterem bajek dla dzieci.
Dlaczego jednak osobiście nie mogę go za takiego uznać? Bowiem zarówno świat, jak i wydarzenia, które przychodzą z udziałem czarodzieja są często brutalne i mroczne. Możliwe, że zostały takimi uczynione dopiero przy okazji reaktywowania zbioru, ale fakty są faktami – nasz Arivald po odjeździe w Wybrzeża, na którym ma naprawdę przyjemne przygody, raz, że zaczyna przed czytelnikami odkrywać mroczniejszą stronę świata, w jakim żyje, ale też ukazuje, że sam nie jest święty (chociażby w gorszącym dla innych magów zamiłowaniu do kobiet – co wydaje się dość dziwne przy sędziwości jego wieku).
Mimo wszystko „Ani słowa prawdy” to wciąż porządny kawał fantasy. Wraz z Arivaldem zwiedzamy ciekawy świat i chociaż nie jest on taki, jakim można by się go początkowo spodziewać, to jednak wciąga i intryguje wszystkim, co się dzieje na jego terenie. A i chociaż jest on lekko brutalniejszy od baśni dziecięcych, i tak jest zdecydowanie inny od, na przykład, mrocznego średniowiecza, po którym wędruje Mordimer Madderdin.
Przygody, jakie spotykają Arivalda, są bez dwóch zdań świetnie skonstruowane fabularnie. Mag zaczyna od obrony rodzinnego Wybrzeża przed najazdem bezlitosnych piratów (co ważne, sprytem, a nie magią), by wraz z krasnoludami zwiedzać pradawne kopalnie, wreszcie by walczyć z najgorszymi wedle magów wiedźmiarzami czy oficjalnie nieistniejącymi wampirami.
We wszystkich tych przygodach zachwyca głównie postawa samego bohatera, który zawsze posługuje się swym rozsądkiem, a tylko w ostateczności siłą czy umiejętnościami magicznymi, a przy tym jest postacią tak sympatyczną, że nie sposób go nie lubić. Szkoda za to, że Piekara psuje czasami świetnie utkany nastrój różnymi zgrzytami, z których nagminne jest ciągłe przypominanie, co z bohaterem się działo we wcześniejszych intrygach - irytuje to tak samo jak w cyklu o inkwizytorze, tym dziwniejsze, że i tutaj Randall nie zdołał się tego wyzbyć.
Jaki będzie mój ostateczny werdykt? Sam nie jestem pewien, bo z początku naprawdę byłem zachwycony, ale później tym bardziej rozczarowany tym, że autor starał się zepsuć baśniowy nastrój na rzecz coraz mroczniejszego klimatu. Mimo wszystko przygody Arivalda polecam, chociaż z zastrzeżeniem, że po lekturze poza radością czuje się smutek, że mogło to być napisane jeszcze lepiej.
Sam teraz czekam na nowe przygody Madderdina, bo skoro Jacek Piekara jest tak przepełniony mrokiem, niech będą chociaż z tego jakieś korzyści.
PS: Gratuluję „Runie” i rysownikowi Jakubowi Jabłońskiemu naprawdę świetnej okładki.