Dzieci demonów autorstwa J.M McDemorta, mało znanego amerykańskiego autora, to pierwsza część zapowiadanej trylogii „Psiej Ziemi”. Po lekturze książki mogę z czystym sumieniem przyznać, że dość miło mnie zaskoczyła. Czy jednak jest to dzieło na miarę „Malowanego Człowieka” Petera. V. Bretta (podobieństwa same się nasuwają)?
Fabuła powieści skupia się na małżeństwie, które wędrując po świecie zabija owe dzieci demonów – ludzi u których występuje demonowa skaza (dzieje się tak, gdy w żyłach jednego z rodziców danej osoby płynęła krew demonów, a on postanowił spłodzić sobie dziecko). Kiedy taka osoba choćby splunie, miejsce - w które trafiła -zaczyna więdnąć i obumierać, a ludzie którzy choćby dotkną kropli takiej splugawionej krwi prawie natychmiast zaczynają poważnie chorować. Zadaniem dwójki naszych bohaterów jest właśnie pilnowanie, by wszystkie demony zostały spalone na stosach, a wszelkie pozostałości po nich obróciły się w popiół. Dodatkowo potrafią oni czytać w myślach i wspomnieniach martwych już pomiotów. To właśnie „podróż” naszej bohaterki przez umysł Jony, szlachcica z utraconym majątkiem, jest jedną z głównych osi fabuły.
Nasza parka nie należy oczywiście do zwykłych zabijaków, są wysłannikami bogini Erin (o której później), którzy za zadanie mają oczyścić świat z krwi demonów. Potrafią oni w każdym momencie zamienić się w wilki, a do tego posiadają nadludzkie umiejętności (zawsze wykryją gdy ktoś kłamie, potrafią czytać w myślach zarówno żywych jak i zmarłych itp.), zaś ich sprzymierzeńcami są spotykane po drodze… wilcze watahy.
Sama fabuła jest naprawdę niezła i potrafi wciągnąć w swój świat, a zarazem jawnie zainteresować czytelnika. Co ciekawe, bohaterów mamy tak naprawdę kilku. Nasza łowczyni podróżując po wspomnieniach Jony poznaje coraz to mroczniejsze sekrety z jego przeszłości (zanim go spacyfikowała ma się rozumieć), przy okazji odkrywając jego powiązania z innymi pomiotami i szemranymi typkami rządzącymi miastem. Jak już wspomniałem na początku – bohaterów jest tak naprawdę kilku, są nimi: Jona – młody szlachcic, który przez nieopatrzność ojca utracił majątek i wstąpił do straży miejskiej oraz Rachel, młoda dziewczyna w której żyłach, tak jak w przypadku Jony, płynie demonowa krew. Jest oczywiście paru bohaterów drugoplanowych, jedni ważniejsi drudzy niezbyt, lecz mnogość postaci jest dość duża, więc wymienienie ich wszystkich zajęło by naprawdę dużo czasu, a to, że każda jest skonstruowana w nieco inny sposób wcale nie ułatwia sprawy.
Opowieść została skonstruowana w dość ciekawy sposób. Wędrowczyni, której poczynania śledzimy przez praktycznie całą opowieść, jest jednocześnie narratorem, który opowiada historię pozostałych bohaterów, płynnie je przeplatając, a z czasem, w kulminacyjnych momentach powieści – łącząc. Od dawna nie było mi dane przeczytać książki z narracją pierwszoosobową (gdzie bohater jest jednocześnie narratorem) i muszę przyznać, że tutaj została ona wykorzystana przez autora dość dobrze, nie ustrzegając się przy tym jednak paru wpadek.
Na początku nie byłem do takiego rozwiązania przekonany, przeszkadzało mi ciągłe wyrywanie z kontekstu i przenoszenie w zupełnie inne (i zdawałoby się przypadkowe) miejsca w tak chaotyczny sposób, jednak z czasem (i trudnością) udało mi się do tego przyzwyczaić. Co nie zmienia faktu, że osobiście wolałbym standardową formę narracji. Momentami ciężko było mi nawet powiązać niektóre zdarzenia. Oczywiście mogło to być tylko moje nieuważne czytanie, chociaż po dłuższej chwili doszedłem do wniosku, że autor czasem sam się gubi w tym co chce przekazać czytelnikowi, jakby miał koncepcję, ale nie wiedział jak ją wprowadzić w życie. Dlatego właśnie trzecio osobowa forma narracji sprawdziła by się tu (moim zdaniem, rzecz jasna) lepiej.
Kolejna rzecz, która nie podobała mi się w nowej książce J.M McDemorta to opisy, ale zanim do nich przejdę wspomnę jeszcze co nieco o bohaterach. Same postacie są skonstruowane bardzo dobrze. Każda jest inna, ma swoje własne odcienie szarości i motywacje. Może i są trochę sztampowi (poszukująca szczęścia, lecz zaszczuta przez społeczeństwo dziewczyna, ekhem) jednak poziom ich wiarygodności jest na tyle wysoki iż byłem w stanie uwierzyć we wiarygodność ich istnienia. Rzeczą, która mi się nie podobała i przez praktycznie całą powieść niemiłosiernie kłuła w oczy, to opisy wydarzeń i miejsc. Wszystkie one są ZA-KRÓTKIE i zbyt mało szczegółowe! Opis całego miasta (dodam jeszcze, że największego w całym świecie przedstawionym w powieści) wyglądał mniej więcej tak – „Miasto było duże i otoczone wysokimi murami”. Nie mam pojęcia czy to był celowy zabieg autora, jeśli tak, to był też jego największym błędem. Frank E. Howard (twórca Conana) miał podobną tendencję, jednak jego styl pisania i przedstawiania świata był wręcz magiczny, a tutaj jest co najwyżej średni. Przez to niestety świat wydał mi się bardzo mało wiarygodny i po raz pierwszy w mojej „karierze” czytelniczej nie byłem w stanie wyobrazić sobie danego miejsca czy odtworzyć w pamięci jakiegoś wydarzenia. Słabo Panie McDemort.
Kolejną rzeczą, której przemilczeć nie mogę, jest idiotyzm niektórych sytuacji czy też różnego rodzaju nielogiczności. W pewnym momencie Jona siedzi wraz z kumplami w karczmie i rozbija pudełko z jajkami, po czym akcja „przeskakuje” na innego bohatera. Gdzie tu sens, gdzie tu logika? Zrozumiałbym, gdyby autor chciał pokazać bohatera od innej strony czy po prostu opisać trochę jego życia prywatnego, lecz nie mogę tego zrobić, ponieważ idiotyzm wyżej przedstawionej sytuacji wprawił mnie w nielichą konsternację nad sensem kontynuowania czytania powieści. I to nie jedyna taka sytuacja - odnoszę (być może mylne, ale jednak) wrażenie, że autor chciał po prostu zapchać powieść, a że nic lepszego nie przyszło mu do głowy…
Mam również parę zastrzeżeń co do zakończenia (nie musicie się jednak obawiać spoilerów). Po pierwsze – bardzo zdziwiło mnie zamknięcie wątku kryminalnego, o którym istnieniu aż do przeczytania ostatnich 10 stron nie miałem pojęcia… To chyba dobitnie pokazuje jak chaotycznie potrafi być prowadzona akcja. Po drugie – zakończenie jest strasznie nagłe i tak naprawdę nieco bez sensowne. Rozumiem, że ma to być trylogia i pierwsza część miała pozostawić pewien niedosyt, jednak książka nie powinna kończyć się w sposób w jaki zakończył ją autor.
To w zasadzie wszystkie zastrzeżenia jakie mam do książki, parę rzeczy naprawdę można było zrobić lepiej, parę poprawić, a jeszcze inne całkowicie usunąć, ale ogólnie nie jest źle.
God’s and chips
Wrócę jeszcze do świata przedstawionego, gdyż ten jest chyba najlepszym elementem całej powieści. Posiada on własne legendy i Bogów. Ach tak, Bogowie w tej książce pełnią dość ważną rolę samą swoją obecnością, tak właściwie to właśnie oni nakręcają całą opowieść. Erin – Bogini światłości, która jest jednocześnie uosobieniem szczęścia, dobroci, miłości itp. Oraz Elishta – zła Bogini ciemności i podziemia, to właśnie ona stworzyła i zesłała wieki temu na ziemie demony, które później zostały zesłane wraz ze swą władczynią głęboko pod ziemię. To właściwie konflikt między tymi dwoma bóstwami, a nie ludźmi, wszystko „napędza”. Należy sobie zadać pytanie, dlaczego demony tak naprawdę są ścigane? Oczywiście, mają splugawioną krew, ale prócz tego zachowują się jak normalni ludzie (tak też, przynajmniej po części, wyglądają) i żaden z tych „potworów” ukazanych w powieści nie robi tak naprawdę nic złego. Oczywiście mordują, czasem kradną, jednak tak naprawdę robi to każdy, tylko po to, by przeżyć. I co ich w tym odróżnia od ludzi? Kto tu jest tak naprawdę potworem, ludzie palący każdego kogo tylko będą podejrzewać o skażenie, czy Bogu ducha winne ludzie-demony, które tak naprawdę praktycznie nikomu nie szkodzą? To pytanie przewija się przez całą opowieść, a McDemort nie daje nam w żadnym momencie jednoznacznej odpowiedzi, zachowując chłodny dystans, co zaliczam mu na ogromny plus.
Podsumowując – Dzieci Demonów to książka bardzo nie równa, z jednej strony mamy ciekawy świat przedstawiony, wciągającą fabułę i dobrze nakreślonych bohaterów, z drugiej natomiast niedoróbki natury technicznej, pokroju kulejących opisów, nie logiczności, lekkich idiotyzmów czy banałów, czego winą jest prawdopodobnie dość niskie doświadczenie pisarskie autora. Z nie ukrywaną chęcią zaopatrzę się w drugą część trylogii, kiedy takowa wyjdzie i jeśli do tego czasu twórca uzupełni warsztat możemy mieć hit pokroju wymienionego na samym wstępie Malowanego Człowieka. Trochę szkoda, gdyż naprawdę niewiele zabrakło do tego, by książka była wybitna. A tak jest „tylko” dobrze.