Zareklamuj się na Strefie »
Nie masz jeszcze konta?
» Zarejestruj się
» Przypomnij hasło
Twierdza Azaram

Twierdza Azaram

I rozmowy na Orgrimowym dworze, "Krwawy Kamiń" - Rozdział 3

***

... Wędrowali nieustannie, aż noc ustąpiła miejsca szaremu i mglistemu porankowi. Doskonale znający wąwóz krasnolud szedł przodem. Mag prowadził okulałego Askora, przez co zostawał nieco w tyle. Nim nastało południe zrobili jeden krótki postój nad niewielkim strumieniem, aby ugasić pragnienie i chwilę odpocząć. Do bramy królestwa krasnoludów pozostało jeszcze pół dnia marszu. Thurgon nie okazywał ani cienia zmęczenia, podczas, gdy Daemarowi wyraźnie dały się już we znaki kolejne podejścia wyboistej dróżki, to w górę, to w dół.

Mijały kolejne godziny. Słońce już dawno przekroczyło zenit, gdy w końcu krasnolud przystanął na szczycie kolejnego pokonanego wzniesienia i oparł się o przydrożną skałę. Owa skała jednak tylko na pierwszy rzut oka wyglądała zwyczajnie. Po dokładniejszym przyjrzeniu się ujawniała skrywany posąg Khazadara – wielkiego ojca Starszej Rasy.
- Oto i Azaram – obwieścił Thurgon swoim niskim, gardłowym głosem. – Niezdobyta twierdza Dzieci Khazadara. Od przeszło stu lat we władaniu króla Orgrima z rodu Gothrima Żelaznorękiego.
Te słowa wyraźnie ucieszyły maga. Nie przypuszczał, że Orgrim wciąż żyje, gdyż już obejmując tron był dość wiekowy, jak na krasnoluda. Dobrze go znał jeszcze z czasów, gdy Azaramem władał jego ojciec, Dorin II. Daemar pamiętał, że znacznie więcej wówczas podróżował i częściej gościł na królewskich dworach. Dopiero później na wiele lat osiadł w Galedorze. Teraz miał powody, by tego żałować, jednakże nie tylko tego nie dało się już odwrócić.
Stali z Thurgonem na szczycie wzniesienia pośród górskich ścian, tworzących znacznych rozmiarów półkolisty plac. Poza litym posągiem po środku było na nim wiele kamieni i głazów, przez co możnaby go pomylić ze zwykłą górską kotliną, jednakże wystarczyło podnieść nieco wzrok, by przekonać się, że tak nie jest. Cała północna półkolista skalna ściana wyżłobiona była na kształt majestatycznej bramy podziemnego pałacu. Niezliczone kolumny, rzeźby wojowników i rozmaite krasnoludzkie ornamenty mistrzowsko wkomponowane były w skalne półki, uskoki i rozpadliny. Spływający z góry niewielki strumień, opadający pomiędzy dwiema masywnymi statuami dzierżącymi w dłoniach gotowy do walki oręż, rozdzielał się na kilka mniejszych, tworzących zwiewne, srebrzyste kaskady po obu stronach potężnej bramy. Ich szemrzące, połyskliwe wstęgi wspaniale współgrały z inkrustowanymi runicznymi wzorami na spiżowych wrotach twierdzy. Cała wydrążona w litej skale budowla sięgała w górę na przeszło sto stóp, gdzie płynnie przeistaczała się w naturalne twory, zdawała się łączyć z górą i sięgać jej szczytu. Z kolei u podstawy nikła we mgle spowijającej plac.
Do bramy wiodła ledwie widoczna kamienna rampa. Same wrota wielkością dorównywały budowlom ludzi, podczas gdy solidnością i kunsztem wykonania dalece je przewyższały. Przytłaczały swoją potęgą i rozmachem, z których Starsza Rasa słynęła pomiędzy innymi ludami Eltaru.
Gdy Daemar z Thurgonem dotarli na początek rampy, wrota mruknęły i zadudniły. Zadziałał jakiś potężny mechanizm, a głuche echo jego pracy zaczęło się wydostawać przez powiększającą się szczelinę. W ich nozdrza uderzyło ciepłe, przesycone zapachem siarki i stali powietrze. Jakkolwiek nieprzyjemny byłby to zapach, nie sposób było wyobrazić sobie to miejsce bez niego. Stanowił w jakiś niepojęty sposób naturalne uzupełnienie tej posępnej, starożytnej budowli, a jego brak byłby równoznaczny ze zniknięciem jej mieszkańców. Thurgon z namaszczeniem wciągnął powietrze. Bez wątpienia tu był jego dom i jego serce.
Po chwili na drugim końcu rampy pojawiło się kilkunastu krępych mieszkańców twierdzy. Każdy trzymał w rękach ciężką żelazną włócznię i odziany był w pancerz. Ustawili się po obu stronach rampy na całej jej długości. Daemar dopiero teraz zauważył, że jego towarzysz znacznie przewyższał wzrostem innych Azaramczyków, co wydało mu się nieco dziwne. Rzadko się zdarzało, by członkowie jednego klanu tak znacznie się od siebie różnili.
Thurgon ukląkł na jedno kolano, gdy pośród otwartych wrót stanęło pięciu bardzo sędziwych krasnoludów. Ich długie, bujne i niemal całkowicie siwe brody spływały niżej ogromnych żelaznych pasów. Z szerokich ramion zwisały kosztowne płaszcze i znakomite futra, a ręce ozdabiały masywne bransolety i rękawice z grawerowanego żelaza. Głowę jednego z nich wieńczyła argentanowa korona, a tors okrywał nad podziw kunsztownie wykonany spiżowy napierśnik, cały pokryty złotymi runami.
- Od wieków nie dane mi było przyjmować tak zacnego gościa pod sklepieniami domu mych ojców – przemówił uroczyście krasnolud swoim grzmiącym, niskim głosem, po czym zrobił kilka kroków w kierunku maga. – Witaj wielki Dianfarocie, mentorze i wysłanniku Wysokiej Rady... Nie sądziłem, że dane mi jeszcze będzie cię spotkać. Jestem Orgrim, syn Dorina z rodu Ghotrima Żelaznorękiego, władca klanu Zhurkazan i twierdzy Azaram, wielkiej strażnicy Tul Duaru. Zechciej przyjąć mą gościnę. – podobnie, jak wcześniej Thurgon, lekko pochylił głowę przed Daemarem. Twarz miał wyniszczoną i brzydką, nawet jak na krasnoluda, ale mimo to dało się na niej wyczytać nieposkromioną dumę i szlachetne pochodzenie. Bielmo na prawym oku i wielka, dawno zagojona blizna, sięgająca od pobrużdżonego czoła, aż po skrytą pod siwą brodą żuchwę, dodawały ponurej grozy jego obliczu. Daemar odwdzięczył się pokłonem.
- Witaj szlachetny Orgrimie. Rad jestem widzieć cię w dobrym zdrowiu po tak wielu latach. Gościna na twym dworze będzie dla mnie zaszczytem, którego ani myślę sobie odmówić. Nie omieszkam także prosić cię o pomoc, gdyż mój koń okulał, a droga przede mną daleka i wymagająca pośpiechu...
- Wiem Dianfarocie o twoim zmartwieniu, a także o wczorajszym starciu z szaroskórymi. Oczy Azaramu obserwowały was od czasu rozstania z oddziałem ludzi ze wschodu. Możesz liczyć na wszelką pomoc, ale teraz pozwól, bym zaprosił cię na posiłek. Nie zwykłem przyjmować gości przed progiem mego domu. Ty natomiast, Thurgonie – ton głosu Orgrima zmienił się - stawisz się dziś przed Starszymi... Wszyscy z wolna ruszyli w półmrok, panujący we wnętrzu niezwykłej góry. Za Orgrimem i Daemarem podążyło czterech Starszych klanu. Dwaj strażnicy zaopiekowali się Askorem, który jednak wyjątkowo niechętnie przekroczył próg twierdzy. Za Thurgonem i resztą straży głucho zawarły się wrota, całkowicie odcinając ich od skąpanego w jasnym świetle zewnętrznego świata.

* * *

Głębokie echa rytmicznych uderzeń setek kowalskich młotów i górniczych kilofów odbijały się od gładkich ścian, lśniących posadzek i łukowatych sklepień pałacu Orgrima. Rzędy masywnych kolumn z twardej skały okrążały wielką komnatę tronową, a każda z nich poświęcona była jednemu władcy tej góry. Wiele z nich już zostało przystrojonych rzeźbami upamiętniającymi najszlachetniejszych synów Khazadara – od Throna Wielkiego, przez ród Ghormara, synów Krontha Czarnego, do potomków Ghotrima Żelaznorękiego. Kolumna Dorina II była ostatnią z ozdobionych królewskim imieniem i wizerunkiem. Kolejne dopiero oczekiwały swoich czasów i patronów – gładkie i nietknięte. W Sali Przodków panował niezwykły nastrój. Niemalże jedynym źródłem światła było coś na kształt wielkiej spłaszczonej kopuły w sklepieniu. Przez otwór w jej najwyższym punkcie wpadał strumień bladego, błękitnawego światła – światła dziennego, przenoszonego z zewnątrz skomplikowanym systemem srebrnych zwierciadeł, o którym jednak mało kto, poza krasnoludami, miał pojęcie. Padało ono wprost na wykuty w kamieniu tron królewski i wypełniało salę niezwykłą szarą poświatą. Z oparcia tronu spoglądało butne oblicze Zhura, opiekuna klanu Zhurkazan i patrona twierdzy.
Czas zdawał się tu stać w miejscu od czasów starożytnych, zamrożony, niczym wodospad pośród górskich lodowców. Zasępione twarze przodków milcząco przyglądały się zgromadzonym tak samo, jak przed setkami lat, niby duchy przeszłości sprawujące pieczę nad swą siedzibą. Wielu z nich Daemar znał. Rozpoznawał ich i przywoływał w pamięci sceny z ich czasów – triumfy i upadki, chwałę i hańbę, stoczone bitwy i ciągnące się nieprzerwanie wojny. Wojny z Uriorem – pozbawione początku i końca nieustające zmagania, narzucające rytm światu od początku jego istnienia.
Daemar zajmował puste miejsce jednego z członków Starszyzny, tuż obok tronu Orgrima. Radzili już przeszło godzinę. Mag starał się jak najdokładniej nakreślić królowi zaistniałą sytuację, jednocześnie zdradzając możliwie najmniej szczegółów. Dobrze wiedział, że krasnoludów nie interesowały sprawy Eilorów, i że bezpieczniej było o nich w ogóle nie wspominać.
Niepokorna Starsza Rasa została wygnana z Sormithiaru przed nieomal dwoma tysiącami lat, za nieposłuszeństwo, które w efekcie doprowadziło do Wojny Rozpaczy, wraz ze wszystkimi jej konsekwencjami. Krasnoludy uniosły się dumą i całkowicie odwróciły od Eilorów. Pozostały jedynie pojedyncze klany, które wciąż mogłyby podjąć walkę za Władców Sormithiaru, jednak próżno ich było szukać w Azaram.
- Dianfarocie, – rzekł Orgrim po chwili namysłu – w twardych murach Azaramu zamieszkuje blisko tysiąc i pięćset gotowych do walki wojowników. Teraz, przed zimą, przybyło także wielu Khazdów… Do szturmu na tę twierdzę musiałby się rzucić ktoś niepojęcie potężny, albo niesłychanie głupi... A groźby głupców i szaleńców znaczą dla mnie mniej nawet, niż życie Erima, gdyż o te skały rozbijały się już prawdziwie wielkie armie. O żadnej takiej potędze jednakowoż nie słychać od bardzo dawna ani wśród ludzkich siedlisk, ani na rubieżach przeklętych Erimów, a i Urior cicho siedzi po niedawnych starciach na Ghotarilldzie. Poza tym bez mojej woli i wiedzy Tul Duarem nie prześliźnie ani się jedna mysz, ani setka trolli... - Jednakże cztery wybiły wczoraj karawanę o dzień drogi stąd... – przerwał Daemar.
- One zeszły z gór, a nie przybyły traktem. – nadął się Orgrim. – W dodatku ledwie na kilka godzin przed jej przybyciem. Nie jesteśmy w stanie obserwować wszystkich gór i ścieżek wokół, magu.
- Wasza Wysokość, chodzi mi tylko o to, - Daemar powrócił do ważniejszych spraw - aby Azaram było czujne i gotowe do wojny, gdyż niewykluczone, że w przeciągu najbliższych tygodni – może athinów, Urior wyruszy. Wtedy należy się spodziewać, że zechce przejść przez Tul Duar w całej swej liczebności, a wiedz, Orgrimie, że już od dawna gromadzi siły...
- Azaram jest gotowe! Długo, czy niedługo – cały Urior może i dziś stanąć pod tymi wrotami! – uniósł się Orgrim. - Nie ważne kiedy uderzy. Póki świat światem, temu domowi dzieci Khazadara na pewno nie zagrozi.

- Wcale nie mam zamiaru umniejszać potęgi twego królestwa, Orgrimie. Pragnę cię tylko ostrzec, abyś nie popełnił błędu i nie zlekceważył tego, co musi w końcu nastąpić, gdyż jest to pewniejsze, niż nadejście zimy. – Daemar perorował z niezmąconym spokojem w głosie. Wiedział, że przesadna pewność siebie i ufność w siłę skał i żelaza jest u krasnoludów równie oczywista i nieprzezwyciężona, jak głupota u ludzi. – Nie ignoruj siły nieprzyjaciela. Pamiętaj, że nie zawsze udawało wam się powstrzymać jego krwawy pochód...
- Nigdy nie ugięliśmy się, ani nie odstąpiliśmy od murów, magu! – gorączkowo zaprotestował stary krasnolud.
- Ale też nie zawsze ryzykowaliście otwartą walkę z maszerującymi przez wąwóz legionami...
Orgrim poczerwieniał na twarzy i nerwowo wciągnął powietrze.
- W całej długiej historii Azaramu raz jeden tak się stało!
- Dwa razy... – poprawił Daemar. W prawdzie nie miał zamiaru wdawać się w kłótnię, ani licytować z królem, jednakże ślepy upór i duma krasnoluda zaczęły go już męczyć.
- Prawdę mówi... – wtrącił skrzekliwym, chrypiącym głosem bardzo sędziwy i wymizerowany członek Starszyzny, siedzący po prawicy króla. – Dwakroć nasi przodkowie nie podjęli walki...
Orgrim łypnął gniewnie w jego kierunku niewidzącym okiem, a kłykcie zaciśniętej na oparciu tronu pięści przybrały trupio białej barwy. - Aye, tak było! – potwierdził siedzący obok Daemara gruby krasnolud, z brodą splecioną w jeden pokaźny warkocz sięgający krocza. – Pierwsza rzecz była za Thangara Białogłowa... – obficie pociągnął katar w głąb wielkiego nosa, aż Daemar poczuł niesmak w ustach – ...aleśmy to odpokutowali. Tamte dzikie hordy nie mogły być tu zatrzymane. Przeszły więc... Aleśmy je za to rozgromili, jak wracały z krain ludzi na zachodzie... – zassał powietrze, aż zabulgotało, po czym głośno przełknął i wytarł nos palcami.
- Raczej, jak niedobitki powracały po przegranej wojnie... – zaskrzeczał pokurczony starzec. – Tam nie było chwalebnej pokuty. Nagorów trzeba wyżynać, ale cóż jest chwalebnego w rzezi na uciekających? Zatarliśmy swoją hańbę, ale jej nie zmyliśmy... A pogorszyła się ona jeszcze za Thorena, syna Khorena, Złotym zwanego... Pozwoliliśmy tedy plugawym uriorskim pomiotom opłacić swe przejście na zachód, psia jego mać, kosztownościami! – splunął pogardliwie, a jego cienki, chrypiący głos zaczął drżeć i się łamać. -
I to złupionymi na człeczych ziemiach na wschodzie! Te słowa wywołały poruszenie wśród Starszych, z których każdy nagle zapragnął wygłosić własny pogląd w sprawie, która okazała się wyjątkowo drażliwym tematem. Zaczęło się przekrzykiwanie i licytowanie.
Skłonność krasnoludów do patrzenia w przeszłość, do przypominania i rozdrapywania dawnych krzywd, zwad i nieprawości, o których historia zdążyła już zapomnieć, była zupełnie niezrozumiała dla innych ras śmiertelnych. Prawdopodobnie wynikało to z ich długowieczności i daleko sięgającej pamięci, niemniej jednak nawet dla Daemara bywało czasem zaskakujące.
Orgrim siedział nieruchomo z marsową miną i stukał gniewnie w oparcie tronu potężnymi palcami. Po chwili uniósł dłoń, a cała wrzawa ucichła.
- Nie było to hańbą, a transakcją handlową... Czasy były złe, a decyzje trudne. – zawyrokował władczo. – Hańbą byłoby dopuszczenie do upadku Azaramu, a nieprzyjęcie okupu – głupotą. Zatem, magu – przeniósł wzrok na Daemara, który w owej dyskusji nie brał udziału. – jak już powiedziałem: raz jeden tak się stało, byśmy nie ruszyli na spotkanie nieprzyjaciela. – ton jego głosu był zdecydowany i ostateczny. Daemar ani myślał dłużej drążyć tematu. Nie po to tutaj przybył, by wykłócać się o słuszność decyzji, które zostały podjęte przed setkami lat. Przyjął słowa Orgrima milczeniem, aby więcej do tego nie wracać.
- Nie o tym jednak mówiliśmy. To dawne dzieje i nie ma co ich roztrząsać. – zmienił ton Orgrim. – W gotowość Azaramu wątpić nie musisz. Klnę się na własną brodę, że póki obaj świat widzimy, Tul Duar i Azaram będą stały krwawym murem na drodze czarnych hord Urioru! A jeśli kiedyś przyjdzie taka potrzeba, powierzymy swe życie Zhurowi, ale od murów nie odstąpimy...
- Oby tak było, przyjacielu... – szepnął ponuro Daemar.

Nastąpiła chwila milczenia. Każdy z członków Starszyzny zdawał się rozważać słowa Orgrima, niektórzy ponuro kiwali głowami, jednak żaden nic nie rzekł. W końcu król uczynił głęboki wdech, po czym klasnął w dłonie. W odzewie rozwarły się wrota komnaty i weszło dwóch strażników.
- Dianfarocie, pozwól zatem, że zostaniesz teraz zaprowadzony do swojej komnaty. – Orgrim powstał i wskazał dłonią na dwóch krasnoludów zbrojnych w ozdobne żelazne włócznie. – Na nas czekają jeszcze inne ważne sprawy. Odpocznij teraz, a wieczorem zapraszam cię na ucztę.

* * *

Grono Starszych siedziało w ciszy i bezruchu, jakby próbowało dołączyć do kamiennych posągów otaczających salę. Zasłuchani w słowa szarobrodego Horna od czasu do czasu spoglądali z wyższością na klęczącego przed nimi Thurgona. Orgrim w zamyśleniu słuchał przemowy Starszego. Obok jeden z krasnoludów palił długą i smukłą fajkę. Przy tronie i siedziskach Starszych stali uzbrojeni strażnicy. - Powiedz nam zatem, synu Thurina, jakże to miałoby być? – kontynuował Horn, bawiąc się złotą obręczą opinającą warkocz na jego brodzie. – Jakże mogłeś myśleć o swym powrocie do Azaram? Ci, którzy łamią prawo, nie mają powrotu, choć czasem bywają zbyt bezczelni, by to zrozumieć... Ty tak uczyniłeś. Czy myślałeś, że ominie cię kara?
Gdybyś chociaż był prawdziwym synem klanu... Oparty na jednym kolanie Thurgon godnie znosił oskarżenia, pomimo iż wygłaszane były przez Horna z rodu Baldora, do którego nigdy nie żywił sympatii. Horn, jak wcześniej jego ojciec, Khor, nie mógł się pogodzić z przyjęciem do Zhurkazan Thurina, ocalałego ze zniszczenia Khargazoru, toteż nigdy nie uznał jego syna za prawdziwego członka klanu. Nawet późniejsza decyzja króla Dorina włączająca Thurina do Starszyzny, jedynie pogłębiła istniejącą niechęć. Thurgon wiedział, że dla Horna największą radością byłoby usunięcie go z klanu – nieważne, czy poprzez wygnanie, czy śmierć. Odkąd umarł Thurin, Horn uzyskał bardziej znaczącą pozycję wśród Starszych i podwoił starania o pozbycie się niechcianego klanbrata. Stał teraz przy orgrimowym tronie i z triumfalną miną wytykał kolejne przewiny, jakie miały stać się udziałem Thurgona. Cały czas przy tym bawił się złotym kółkiem utrzymującym warkocz na brodzie.
- ...Pamiętaj także, iż nie pierwszy raz stajesz przed nami. Swoim milczeniem jednak win nie zmyjesz. Może chciałbyś cokolwiek rzec na swoją obronę?... – Horn pogardliwie zawiesił głos nie oczekując odpowiedzi.
- Mówią, że tylko głupiec bez walki przyjmuje ciosy... – zaczął spokojnie Thurgon swym tubalnym głosem. – Mówią także, że tylko winny usprawiedliwia swe czyny. Ja nie szukam usprawiedliwienia swoich, ale i nie dostrzegam w nich tyle winy, co ty, Hornie, synu Khora. Gdzie zawiniłem w tym, że przed rokiem wysłaliście mnie i moich towarzyszy jako eskortę dla karawany na wschód? Gdzie wina w kopalnianej pracy i gdzie w tym, że z urobkiem chcieliśmy powrócić do Azaramu?...
- Waszym rozkazem było, jeśli mnie pamięć nie zwodzi, doprowadzić karawanę do Krolanu. – zaskrzeczał stary pokurczony Khorim. – Dlaczego więc ruszyliście dalej, psia jego mać?...
- Zasłyszeliśmy wśród ludzi wieści o odkryciu nowych pokładów złota i żelaza na Sorilenie. Nasze kopalnie szybko pustoszeją. Uradziliśmy zatem, że należy to niezwłocznie sprawdzić, więc posłaliśmy wiadomość królowi i ruszyliśmy do Ferenu... Cała prawda.
- Łżesz, synu Thurina! – oburzył się Horn. – Żadna wiadomość nigdy tu nie dotarła.
- Nie próbuj nazywać mnie kłamcą, synu Khora, gdy nie masz nic na potwierdzenie twych słów! – zagrzmiał Thurgon. – Bo klnę się na własną brodę, że cię twojej pozbawię!
- Jeżeli natychmiast nie zamilkniesz Thurgonie, pierwszy stąd wyjdziesz zhańbiony! – mruknął posępnie Orgrim. – Hornie, ty także lepiej waż słowa. W istocie, ja żadnych wieści nie otrzymałem, skłonny jestem jednak wierzyć, że zostały posłane, ale i to głównie przez wzgląd na swój dług wobec Thurina...
Thurgon zacisnął zęby i lodowatym spojrzeniem przeszył na wylot Horna, który był wyraźnie zdegustowany pobłażliwością króla.
- Taki jesteś hardy, że nie obawiasz się podnieść głosu na Starszego i to w obecności króla?...- mruknął Horn zaczepnie.- Gdzie jest zatem ów urobek, który rzekomo chcieliście tu sprowadzić? Gdzież to złoto, które odnaleźliście? – to pytanie bez wątpienia nurtowało wszystkich członków rady, bowiem zaciekawienie wtargnęło na ich twarze.
- Tam gdzie karawana i moi towarzysze...- odburknął przez zęby Thurgon, starając się ukryć drwinę w głosie.
- Jeszcze nie powrócił patrol mający zebrać poległych i towary... – dopowiedział cicho gruby Ghord, po czym mocno pociągnął nosem.
- W takim razie musimy z tym poczekać...- stwierdził Horn nieustannie bawiąc się złotym kółkiem. – Pozostaje sprawa waszego nieposłuszeństwa oraz tego, co się stało z resztą oddziału. Wyruszyło was osiemnastu, wróciłeś sam... Jakże to, Thurgonie?
- Już mówiłem, Hornie, że polegli. Jak żeś ogłuchł, to twoja rzecz... Nie będę się po stokroć powtarzał. - nie wytrzymał Thurgon. Szarobrody krasnolud spurpurowiał na twarzy i wyszczerzył zęby. Siedzący obok Dunir zakrztusił się dymem palonej fajki, a Ghord parsknął osmarkując sobie wąsy.
- Jak śmiesz ze mnie drwić, pędraku?! - wrzasnął Horn i aż powstał z siedziska.
- Tak samo, jak ty mnie oskarżać, starcze!
- Ty wszawy przybłędo! Synu tchórza! – popluł się Horn i zaczął wymachiwać rękami. - Krnąbrny pomiocie zbiega spod Khargazoru! Winniście obaj sczeznąć wśród jego ruin! Nie ma tu miejsca dla ciebie i nigdy nie było...! – sypnął najszpetniejszymi krasnoludzkimi obelgami i przekleństwami, niepomny na resztę zgromadzonych. Thurgon nie pozostał mu dłużny, a dwaj strażnicy ledwie powstrzymywali go przed rzuceniem się na Starszego i zatłuczeniem na śmierć. Zrobiło się niemałe zamieszanie. Pozostali członkowie Starszyzny bezskutecznie próbowali uspokoić wrzeszczącego Horna, ku coraz większej złości Orgrima. Padały kolejne obelgi.
Do szamotaniny z Thurgonem dołączyło kolejnych dwóch strażników, ale on zdawał się tego nie zauważać. Przewyższał ich wzrostem i siłą, którą wściekłość dodatkowo potęgowała. Kiedy w końcu jeden ze strażników padł na ziemię rażony potężną pięścią Thurgona, zlękniony Horn odskoczył nieco w tył i wpadł na stojącego za nim Orgrima.
- Milczeć! – ryknął rozwścieczony król, a jego głos dudniącym echem wypełnił komnatę. Thurgon upadł na kolana ogłuszony ciosem żelaznego trzonka włóczni, wymierzonym przez jednego ze strażników. – To, co właśnie ujrzałem, jest hańbą dla całego mego ludu. Zbezcześciliście świętość tej komnaty. Nie jesteście godni oglądania jej!
Wzgardziliście mną i pamięcią mych ojców! Pókim żyw, nie będę tolerował takiej sromoty... – powiódł gniewnym spojrzeniem po zgromadzonych i zawiesił je na osobie Horna.
- Co teraz rzeknę, nie ma odwołania... – zapadła chwila ciszy, w której wszystkie oczy spoczęły na posępnej twarzy Orgrima.
– Ty, synu Thurina, wiedz, że swoją zuchwałość winieneś głową opłacić... Tak też by się stało, gdybym twemu ojcu za życie nie dziękował, o czym nie wszyscy zdają się pamiętać. Khazdowego losu także ci oszczędzę, pod jednym wszak warunkiem... Zrzekniesz się wszelkich więzów z klanem Zhurkazan i opuścisz Azaram, by więcej tu nie powrócić. Ja tym samym spłacam swój dług wobec twego rodu, bowiem nikt w twoje miejsce życia by teraz nie zachował. Wiedz zatem, że jeśli złamiesz ów warunek, drugi raz litości nie zaznasz... Ty zaś, Hornie, synu Khora – przeniósł wzrok na stojącego obok Starszego – jesteś głupcem i równieś głupi, co butny. Nie ma już dla ciebie miejsca pośród Starszych. Niegodny jesteś dłużej zasiadać wśród Przodków, ani wyrokować o losach tego królestwa i jego ludu. Dziś jeszcze złożysz swój Pas i Pierścień Rady...
Horn był blady jak śmierć, a jego broda zdawała się jeszcze bardziej posiwieć. Stał z wytrzeszczonymi oczami i rozchylonymi ustami, ale nie był w stanie nic powiedzieć. W Sali Przodków panowała grobowa cisza.
- Rzekłem! – zakończył Orgrim.

* * *

W rzeczy samej kolacja była obfita, w dodatku spędzona w towarzystwie najzacniejszych rodów i członków klanu, chociaż Daemarowi wydało się, że Starszyzna nie zjawiła się w pełnym składzie. Zgodnie ze zwyczajem nie mogło zabraknąć olbrzymich ilości piwa oraz przedniej jakości jadła. Były to przyjemności, których krasnoludy potrzebowały i pożądały równie bardzo, jak złotych ozdób, czy krwawej walki. Korzystając z gościnności Orgrima, mag najadł się do syta. Wiedział, że nie prędko będzie miał znów okazję to uczynić, a fenthelowy chleb szybko się przejadał, toteż nie odmówił sobie pieczonej dziczyzny i chleba ze smalcem. Szybko jednak udał się na spoczynek, bowiem minione dni znacznie go osłabiły, a odwykłe od nadmiernego wysiłku ciało domagało się snu i odpoczynku.
O świcie postanowił spotkać się z Orgrimem, aby pomówić w cztery oczy, bez udziału Starszych. Ciekaw był, czy uda mu się dowiedzieć czegokolwiek na temat zaginionego Kaldarinu. Każda informacja na ten temat była teraz dla niego cenniejsza niż złoto. Wolnym krokiem przemierzali monumentalne korytarze, pełne kolumn, zdobień i rzeźb, oświetlone jedynie słabym światłem lamp oliwnych, spoczywających w dłoniach kamiennych posągów.
- Oczywiście, że słyszałem o tym, co nazywasz Kaldarinem, magu. – odparł Orgrim wysłuchawszy słów Daemara. – To legendarny Ognisty Klejnot. Wielki koliand przepełniony czarodziejską mocą o niespotykanej sile, w którym zamknięte jest światło pochodzące z samego Serca Świata... Najkunsztowniejsze dzieło Khazadara i Anzarma! Klejnot, który jest pragnieniem każdego krasnoluda... – w jego zdrowym oku zapłonęła iskierka pożądania. - Jego niezwykła uroda jest nam dobrze znana, lecz niestety nikt z żyjących nie może się pochwalić, że widział go na własne oczy. Niegdyś każdy z siedmiu władców podgórskich królestw dałby się za niego żywcem poćwiartować!
... Na nieszczęście przepadł bez wieści długie wieki temu – zasępił się stary krasnolud, a jego twarz posmutniała. – Nie sądzę, aby komukolwiek dane było go jeszcze oglądać. Ostatnie słuchy o nim były bardziej plotką i kupiecką paplaniną, niźli wartościową informacją. Że to niby wpadł w ręce Valcarhów, że Uruntsor go sobie zawłaszczył... Czcza gadanina, z której nic nie wynika. Mniej nawet warta, niż życie Erima...
- Zauważ Orgrimie, że na ogół w każdej plotce tkwi ziarno prawdy. Każda ma gdzieś swój początek... – zamyślił się Daemar.
- Człecze proroctwo jest godne wiary dopiero, gdy spełnione. Tak rzecze nasza stara mądrość. Nie zawierzam bajaniom ludzi, magu. Zbyt mało mają w głowach i żyją zbyt krótko, by to zmienić. – podsumował krasnolud.
– Niezmiernie mnie jednak ciekawi, skąd twe zainteresowanie kamieniem. Nawet mój lud zdaje się o nim nie pamiętać od kilku stuleci...
Daemar nie bardzo chciał odpowiadać. Przez chwilę rozważał swoje obiekcje, po czym rzekł.
- Źle dzieje się w Eltarze, Orgrimie. Złe czasy nastały. Potrzebuję jego mocy, by odmienić bieg rzeczy. Muszę go odszukać...
- Wobec tego lepiej chyba, by to w moich słowach było więcej racji... - uśmiechnął się lekko Orgrim. – Gdyby rzeczywiście znalazł się w Uriorze... – nie dokończył. Ponuro przy tym zmarszczył czoło.
- Nie ma znaczenia, gdzie jest. To jest najważniejsze. Muszę go odszukać, choćbym miał opuścić Wewnętrzne Kręgi! Choćbym musiał zejść do Fundamentów Świata!...
- Tam mogę iść z tobą!... – zażartował krasnolud. – Mocne słowa, magu. A jeśli to rzeczywiście tak ważna rzecz, tym bardziej dziwi mnie fakt, iż sam na poszukiwania ruszyłeś. Wszak czy to mądre, by z taką sprawą przemierzać te dzikie ziemie w pojedynkę? Bez zbrojnej kompanii? Jeśli tylko zechcesz, mogę w pół dnia wystawić ci dwie dziesiątki wojowników gotowych do wymarszu... Prawdziwym zaszczytem byłby udział synów Azaramu w odnalezieniu Ognistego Klejnotu. – w spojrzeniu krasnoluda Daemar ponownie dostrzegł niepokojący żar podniecenia.
- Jestem ci niezmiernie wdzięczny za twą troskę Orgrimie, jednak to nie będzie konieczne. Wolę podróżować sam. Poza tym samych poszukiwań jeszcze nie rozpocząłem. Spieszno mi do Kolen Sirnu, by omówić kwestię z Ortanosem, to wszystko.
- Jak tam sobie chcesz, magu. – spochmurniał krasnolud. – Choć nie godzi się gardzić ofiarowaną pomocą... Jeśli jednak takie twe postanowienie, możesz wyruszać w każdej chwili. Twój koń został podkuty i jest gotów do drogi. Orgrim wydawał się być nieco zawiedziony, ale Daemara cieszyło, że więcej nie poruszali tematu kamienia. Mag dobrze znał krasnoludzką słabość do klejnotów i wszelkich kosztowności, zwaną wśród ludzi gorączką złota, i chociaż bardzo sobie cenił tę rasę, to wolał szukać Kaldarinu bez ich pomocy. Tak było bez wątpienia bezpieczniej. Mimo to był zadowolony, gdyż udało mu się omówić z królem wszystko, co omówić zamierzał. Wkrótce podziękował Orgrimowi za gościnę i zebrał się do dalszej drogi.

Wyszukiwarka

Zainteresował Cię temat? Chcesz przeczytać więcej? Znajdź podobne artykuły dzięki naszej wyszukiwarce:

Komentarze

Brak komentarzy. Może będziesz pierwszy?

Napisz komentarz

Komentowanie tylko dla zalogowanych użytkowników.