Zareklamuj się na Strefie »
Nie masz jeszcze konta?
» Zarejestruj się
» Przypomnij hasło
Enter (Rozdziały 6-7)

Enter (Rozdziały 6-7)

Data opublikowania: 18.11.2006, 12:35
Ostatnia edycja: 11.04.2012, 18:08
Rozdział 6 - ODKUPIENIE


W całym mieście rozlegał się ryk syren policyjnych wozów. Po ulicach biegali spanikowani ludzie. Na każdym prawie rogu słychać było wystrzały z broni palnej. Szare ściany budynków, słabo oświetlone, czasem przecinały cienie zakapturzonych postaci. Ponad miastem szybowały śmigłowce władz, ostrzeliwując każdego Czarnego i wzywając mieszkańców do spokoju.

Leżałem na podłodze, na kolanach miałem ułożoną głowę Mad. Spała już od jakiegoś czasu. Sięgnąłem ostrożnie po papierosa, nim jednak odpaliłem go, poczułem wyraźny niepokój. Uniosłem dłoń, tuż za mną, na blacie stołu leżała broń i zapalniczka, sięgnąłem po tą drugą. Nihei nerwowo się poruszyła. Przymknąłem oczy, coraz mniej podobał mi się chaos na ulicach. Również plac niedaleko domu siostry był patrolowany przez uzbrojoną w ciężką broń policję. W pokoju panowała ciemność, jedyne światło padało przez okno w kuchni, zasłonięte do połowy.
Szturchnąłem mocniej Mad.
- Coś się dzieje...?- rozespana, podniosła się na wysokość moich ust, mrużąc jeszcze oczy
- Mad, muszę iść.- szepnąłem jej na ucho, czułem jak zadrżała. Spojrzała na mnie szklistym wzrokiem, jakby nie rozumiejąc mych słów.
Odsunąłem ją delikatnie i wstałem. Ubrałem się szybko, w łazience przemyłem twarz lodowatą wodą. Wróciłem z powrotem do pokoju, siostra już oprzytomniała trochę.
- Gdzie idziesz?
Sięgnąłem po pochwę z mieczem na stole.
- Zajmiesz się nią? Wrócę po ciebie...- odpowiedziałem cicho, zaraz potem ubierając płaszcz.
Mad milczała, podeszła do okna.
- Mefistofeles rozpoczął już apokalipsę.- zaśmiała się drwiąco, rozsuwając zasłonę.
Spojrzałem na nią, po czym wyszedłem z domu.

Na zewnątrz unosił się silny, gryzący zapach dymu. Był zimny poranek, słońce nie zdążyło jeszcze wzejść. Podchodząc do ulicy, wyciągnąłem z pochwy miecz.
Nie myliłem się co do chaosu, wokół panowała już regularna jatka. Z wraków podpalonych samochodów padały strzały broni mniejszego kalibru, dokoła słychać było krzyk. Co parę sekund śmigał mi przed oczami cień jakiegoś Mściciela.
Zacisnąłem mocniej rękojeść, cofnąłem się w mrok. Odczekałem chwilę, w końcu pojawił się jeden z nich. Musiał dostrzec mnie prędzej, podszedł powoli. Wykorzystałem, że nie widział mnie dokładnie, gdy zbliżył się na odległość moich rąk, szybkim ruchem pchnąłem go na ścianę. Kopnięciem, wytrąciłem mu broń, po czym obezwładniłem swoim ciężarem.
- Gdzie Mefisto?- warknąłem, przyduszając go przy okazji. Spod maski rozległ się dziki syk, próbował się uwolnić. Wzmocniłem ucisk.
Nim znów zdążyłem się odezwać, ponad moją głową, usłyszałem jak ktoś odbezpiecza broń. Wzdrygnąłem się.
- Nie ruszać się!- krzyknął policjant, zaraz sięgając do krótkofalówki przy boku- Dwóch Czarnych na rogu...- nie zdążył dokończyć, rozległ się świst, czułem jego krew na swoich plecach, głowa funkcjonariusza potoczyła się pod moimi stopami. Mściciel przestał się wyrywać. Stałem w bezruchu, ktoś podszedł bliżej.
Czułem każdy płatek śniegu z osobna, topniejący na mej twarzy. Przymknąłem oczy, postać za mną podniosła dłoń z mieczem. Wszystko trwało zaledwie ułamek sekundy, nim przeciwnik wykonał kolejny ruch, puściłem trzymanego Mściciela, wykonując półobrót, wbiłem swe ostrze w podbrzusze atakującego, drugą ręką łapiąc jego uzbrojoną i wbijając w ramię wijącego się pod murem Mściciela. Pierwszy upadł na kolana, drugi zachwiał się zaledwie, po czym kopnięciem odepchnął mnie. Ostrze dalej tkwiło w jego ramieniu, wyciągnął je. Leżałem zaledwie kawałek dalej, wokół było już pełno krwi. Czułem, jak przesiąka w moje ubranie, zlepia włosy. Mściciel zbliżył się do mnie, bawił w zdrowej ręce moją bronią. Cofnąłem się szybko, podniosłem się. Ten zaś śmignął mi ostrzem niebezpiecznie blisko głowy, czułem jeszcze jego ciepło. Zaatakowałem go wręcz, złapałem szybko rękę, nim po raz kolejny zamachnął się. Z całej siły kopnąłem w kolano, czując jak miażdżę je pod swym wojskowym butem. Mściciel zawył, wyrwałem mu mój miecz, chwilę później wbijając go w środek piersi pod płaszczem.

Przetarłem spocone czoło, z rozciętej wargi spływała słabym strumyczkiem krew. Nim wyszedłem z zaułka, podbiegł do mnie jeden z moich Czarnych. Nie zdążyłem się jeszcze otrzepać ze śniegu i błota, a już ciągnął mnie w stronę najbliższego budynku.
- Angel, na litość boską, wszędzie cię szukamy! Setki Mścicieli w Babilonie, wszędzie trupy...!- krzyczał, potrząsając moim obolałym ramieniem. Syknąłem, wymierzając mu od razu policzek.
- Spokój! Gdzie reszta? Co się, kurwa, dzieje?!- warknąłem, gdy byliśmy już sami, poczym zamknąłem drzwi, nim jeszcze ktoś zauważyłby nas. W środku panowała przyjemna cisza i półmrok.
- Wieczorem ktoś wykończył część Rady, która była przeciwko Mefistowi, później Mściciele wyszli z podziemi i zaczęło się.- Czarny był mocno zdenerwowany, jego rozbiegane spojrzenie cały czas uciekało, jakby szukając potencjalnego przeciwnika kryjącego się niedaleko, przymknąłem oczy, z trudem przeszukałem pomieszczenie, wokół nas było czysto.
Korzystając z chwili, schowałem do pochwy miecz. Założyłem skórzane rękawiczki.
- Która godzina?- spytałem, wyciągając również papierosy- Częstuj się.
Czarny spojrzał zaskoczony. Wyciągnął drżącą dłoń.
- Jesteś uzbrojony?- kontynuowałem, odpalając mu peta. Wolną ręką odsunął połę płaszcza, pokazując mi swoją pochwę i małego obrzyna.
- Saskis załatwił sprzęt, tymczasowo siedzimy w graciarni Olwena. Wsparli nas dawni znajomi, w tym siostry...- zaciągnął się. Zaskoczony spojrzałem na niego.- Zaraz po wyjściu od ciebie, wpadliśmy na grupę Mai i Mii. Dziewczyny mówiły, że spotkałeś je.
Skinąłem. Chwilę milczeliśmy. Byłem zbyt podniecony ostatnimi wydarzeniami by racjonalnie przeanalizować sytuację.
Kilka minut później wyszliśmy z budynku. Szybki krokiem przemierzyliśmy kilka przecznic. Walka na ulicach zdawała się cichnąć. Przed nami rozprzestrzeniał się krajobraz płonących samochodów, pustych budynków oraz trupów Łysych i policjantów walających się wokół, miasto było obrazem żywej agonii. Płonące budynki barwiły krwistą łuną nocne niebo, gryzący dym unosił się niesiony słabym wiatrem.
Nie miałem sił dobijać jeszcze żywych lub umierających w cierpieniu rannych, w przeciwieństwie do mojego towarzysza, któremu wróciła zimna krew i robił to niemalże z dziką zaciętością.

Było już prawie jasno, w końcu stanęliśmy pod najbogatszą dzielnicą w mieście. Nie zdziwiłem się bardziej, gdy weszliśmy do największego domu. W środku panował półmrok. Ciszę przerywały odgłosy głośnej rozmowy. Rozglądnąłem się, hol był pusty. Na nagie ściany padały cienie z ulicy, przez o dziwo nie popękane szyby dużych okien. Na przeciw wejścia, było drugie pomieszczenie, nieco mniejsze i również puste, nie licząc postawionego na środku stołu z wokół ułożonymi krzesłami.
Zdziwiony spojrzałem na towarzysza. Ten nie zwrócił na mnie uwagi, skręcił w stronę zamkniętych drzwi, po prawej, których prędzej nie zauważyłem.
Otworzył je ostrożnie, przystanąłem czekając kto wyjdzie ze środka. On również zawahał się przez chwilę, widząc jak przyglądam mu się.
W środku poczułem dziwny ucisk, coś zbuntowało się we mnie. Czułem wyraźnie rosnącą, zimną falę gniewu. Zmieszany, zdjąłem rękawiczki. Skinąłem by szedł dalej, nie wiedząc czy sam zaraz nie wybuchnę i nie rozwalę wszystkiego w drobny pył.
Hałas okazywał się dobiegać ze środka pomieszczenia, tuż po jego otwarciu rozmowy zamilkły. Zgromadzeni Czarni, których było ponad stu, stali naprzeciw długiego blatu, gdzie ktoś ułożył posegregowaną broń, satynowe czarne maski, kusze, claymore i w końcu długie płaszcze,
z dodatkowym materiałem na plecach, na wietrze przypominającym rozłożone skrzydła.
Spojrzałem uważnie na wszystkich. W tłumie zdawało mi się dostrzec zaniepokojoną twarz Daniel.
Podszedłem bliżej środka, minąłem siostry, które w tym momencie pokłoniły przede mną głowy.
Uśmiechnąłem się do siebie. Zatrzymałem się pod samą ścianą. Starłem krew z wargi, która ponownie zaczęła ciec.
- Czy broni starczy dla wszystkich?- spytałem, gdy Olwen po chwili podszedł do mnie.
- Angelu, czekamy już tylko na twoje rozkazy.
- Czy to już wszyscy?- spytałem po chwili milczenia, nie dostrzegając w grupie Tyraela i kilku innych, których twarze udało mi się w ciągu tych paru godzin zapamiętać.
- Niestety...

Mad niespokojnie okrążała pokój, co jakiś czas podchodziła do okna. W całym mieszkaniu paliły się jedynie dwie świece, ułożone na stole. Nihei nerwowo przewracała się na łóżku.
Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, poszła do łazienki. Obmyła twarz zimną wodą, która w mroku zdawała się być nawet czysta. Nałożyła mocny makijaż. Zajrzawszy raz jeszcze do nieprzytomnej Łysej, wróciła po rewolwer, który schowany miała pod kranem. Z półki, wiszącej obok lustra, wyciągnęła środki trzeźwiące. Po paru sekundach wyciągnęła trzęsącą dłonią trzy ampułki, rozgniotła je kolbą broni, proszek wsypała do szklanki z wodą.
Podeszła do łóżka, ostrożnie uniosła dziewczynie głowę, poczym napoiła.
- No Nihei, musisz być silna. Musisz mi pomóc, skarbie.
Łysa piła zachłannie, powieki drżały jej nerwowo. Mimo, że wypiła wszystko, wciąż pozostała nieprzytomna.
Mad zaklęła w myślach, czuła że niedaleko domu są Mściciele.
- Nihei, wstawaj do cholery...- podniosła głos, zbliżyła dłoń do rozpalonego policzka. Po chwili uderzyła w niego, w odpowiedzi zaś nieprzytomna skrzywiła się nieznacznie. Moment później otworzyła szeroko oczy, łapiąc łapczywie powietrze.
Po twarzy Mad spłynęła łza, zmusiła Łysą do wstania.
- Musimy iść stąd..., włóż to na siebie.- podała jej buty oraz bluzę. Sama sięgnęła po krótki płaszcz, wkładając drżącą dłonią broń do kieszeni spodni. Raz jeszcze spojrzała na mieszkanie, miała wrażenie że nie wróci już do niego.


- Muszę wrócić po siostrę.- odparłem do Daniel. Dosyć szybko podzieliliśmy między wszystkich obecnych w budynku broń. Zjadłszy skromny posiłek, z resztą mojej grupy, siostrami i kilkoma jeszcze osobami, przeprowadziłem naradę, trzeba było jak najprędzej powstrzymać Mefista.
- Gdzie ona jest?- spytał mnie Czarny, z rozległą blizną na twarzy i krótko ściętymi włosami, pofarbowanymi na zielono.
- Przecznica niedaleko centrum, jakieś sto metrów od parku.
- Mów od razu, że na starym mieszkaniu.- warknął ironicznie Olwen.
- Co z Mścicielami?- spytała jedna z sióstr. Towarzystwo przy stole zamarło, wszyscy uważnie patrzyli na mnie. Sięgnąłem po papierosa, w głowie miałem chaos.
- Nie da się z nimi pertraktować.- powiedział spokojnie blondyn, siedzący naprzeciw mnie, przeciągając się na krześle.
- No co ty Sam..., a propos, Angel, Sam nie tak dawno jeszcze należał pod bandę Dazela.
- Mogę poprowadzić grupę wprost do łóżka pozostałych przy Mefciu archontów.- rozpromienił się, usłyszawszy, że Mia przedstawiła nas sobie.
- Dobrze...- spojrzałem uważnie na Daniel- weźmiesz resztę; Olwena, Bena, Evana i Saskisa. Do rana musimy wiedzieć, gdzie Mefistofeles obrał sobie nową siedzibę i jak wygląda miasto. Bractwo przeczesze...- skinąłem na mężczyznę z blizną.
- Romeo...
- Romeo, weź jak najmniej, ale jak najlepszych Czarnych, musimy zorientować się, kto jeszcze został przeciwko Mefistowi. Siostry obiorą obronę najbliższych osiedli, stopniowo będziemy spychać...- nie wiedziałem przez chwilę jak nazwać naszych przeciwników, gdyż nie tak dawno jeszcze wszyscy byliśmy jedną wspólnotą.
- Wporządku?- spytała zaniepokojona moim milczeniem Daniel. Skinąłem raz jeszcze głową, dając również znać reszcie, że to wszystko, co miałem im w tym momencie do powiedzenia. Wyszli po chwili, cicho rozmawiając jeszcze ze sobą. Miałem przy najmniej chwilę spokoju dla siebie.
Pokój był oświetlony jedynie świecznikiem, stojącym na środku stołu. W mieście odcięto główne generatory prądu. Przez okno salonu, w którym znajdowałem się, doskonale widziałem płonące wieżowce w centrum, łuna ognia barwiła zachmurzone niebo czerwienią, miałem nawet wrażenie, że i padający śnieg z deszczem, jest kroplami krwi. Sięgnąłem po kolejnego papierosa, podszedłem do okna, opierając się ramieniem o framugę. Wciąż miałem poważną lukę w pamięci, chwilami pojedyncze przebłyski. Twarze, głosy i miejsca tańczyły mi przed oczami, gdy tylko zamknąłem je. Niestety, nie potrafiłem ubrać tego w sensowną całość. Zacisnąłem mocniej powieki, nie miałem sił by dostrzec siostrę lub nawet przeczesać najbliższą okolicę. Zrezygnowany patrzyłem jak dom opuszcza grupa Czarnych. Przynajmniej coś zaczęło się dziać, oby nie było za późno.


Główny budynek Władz był już opanowany. Przed niegdyś szklanym wejściem, zatrzymał się czarnym samochód. W pośpiechu wyszło z niego trzech zakapturzonym mężczyzn, kierując się od razu do środka. Nie przeszkadzała im ciemność, ani walające się wszędzie trupy czy nawet krzyk resztek ludzi, chroniących się wewnątrz przed Mścicielami.
Zatrzymawszy się w głównym holu, ściągnęli kaptury.
- Dazelu, miasto leży u naszych stóp.- zaśmiał się głośno mężczyzna o jasnych włosach.

Rozdział 7 - Prorok


W budynku panowała cisza, kręta klatka schodowa zawalona była gruzem. Przez wybite okno do środka wpadał kurz i śnieg. Na pierwszym piętrze skrzypiały otwarte drzwi. Miejsce zdawało się być bezpieczne.
Wzruszyłem ramionami, strzepując przy tym śnieg. Otworzyłem po chwili oczy. Zbliżał się świt, wciąż nie miałem informacji o miejscu pobytu siostry, mieszkanie było puste. Wszystko wskazywało na to, że opuściły je. Nie potrafiłem już dłużej wytrzymać napięcia w sobie. Zaniepokojony, zabrałem ze sobą jednego Czarnego na poszukiwania. Miasto z każdą godziną stawało się coraz bardziej niebezpieczne.
Jak dotąd na ulicach nie widziałem wielu Mścicieli. Mefisto najwidoczniej skupiony był na wewnętrznej walce z Babilonem, pojedynczy patrolowcy nie byli dla mnie dużą przeszkodą. Szybko przemierzałem kolejne przecznice w kierunku granic miasta. Mieszkańcy na pewno nie chronili by się w centrum, gdzie trwały najbardziej zacięte walki. Zastanawiało mnie nade wszystko, co działo się z resztą Wspólnoty, która nie przyłączyła się do Mefa.
- Wchodzimy do środka?- spytał mnie cicho Czarny, stając obok mnie. Sprawiał wrażenie dosyć młodego, jego głos był melodyjny na tyle, by móc pomylić go z kobietą. Skinąłem głową, choć byłem pełen wątpliwości.
Nie myliłem się, środek był zupełnie pusty. Coś jednak nie dawało mi spokoju, już przekraczając próg, czułem zimne kropelki potu na plecach.
- Czujesz?- spytałem szepcząc do towarzysza. Spojrzał na mnie uważnie, po czym wyciągnął z płaszcza małego obrzyna. Cieszyła mnie nić porozumienia między nami.
Na schodach skinąłem by szedł pierwszy. Zdziwiłem się, nie słysząc jego kroków.
Pierwsze piętro było puste, denerwowały mnie skrzypiące drzwi, rozpraszały całą moją uwagę. Wyżej również nie było nic interesującego, wszystkie mieszkania, które mijaliśmy, były opuszczone. Mieszkańcy nie wzięli nawet rzeczy osobistych, co sprawiało wrażenie, jakby wszyscy mieli tu zaraz wrócić.
Idąc z powrotem w stronę schodów, po obchodzie piętra, usłyszeliśmy nagle kroki, równie ciche jak nasze. Zamarliśmy w bezruchu. Ostrożnie zbliżyliśmy się do ściany. Wszelki ruch również zdawał się ucichnąć. Sięgnąłem do płaszcza po broń, przymknąłem oczy. Zdenerwowany nie wiedziałem już, czy wierzyć własnym zmysłom, nie dostrzegłem niczego. Wskazując Czarnemu, by nie ruszał się, sam zrobiłem krok do przodu. Na przeciwległą ścianę nie padał żaden cień, nic nie słyszałem. Podszedłem do barierki, w momencie gdy spojrzałem do góry, zostałem zaatakowany.
Przeciwnik w jakiś sposób przewidział, co zrobię, zaczaił się w cieniu na schodach. Gdy tylko uniosłem głowę, padły strzały. Kule śmignęły tuż obok mojej twarzy, rozpryskując drewnianą barierkę w drobne drzazgi, które dotkliwie wbiły się w nieosłoniętą skórę.
Klnąc, odskoczyłem od ściany, któraś z nich wpadła mi do oka, przez chwilę nic nie widziałem. Znalazłszy się w bezpiecznej odległości, sięgnąłem po broń, nim jednak odbezpieczyłem ją, Czarny rzucił się w stronę schodów.
- Nie...- krzyknąłem, ale w tym samym momencie, w całym budynku zrobiło się jasno. Zaraz potem rozległ się huk, zdezorientowany i ogłuszony upadłem na ziemię, przysypany gruzem i resztkami towarzysza.
Straciłem przytomność. Odzyskawszy ją, zauważyłem, ze już dawno jest dzień. Bolało mnie całe ciało. Spróbowałem się ruszyć, z wielką trudnością wydostałem się spod całego gruzu. Otarłem zakurzoną i zakrwawioną twarz, oczy piekły mnie niemiłosiernie. Podszedłem do schodów, wejście na kolejne piętro było nie możliwe. Próbowałem zamknąć oczy i skupić się, ale wywołało to jedynie jeszcze większy ból. Klnąc, podniosłem z ziemi zakrwawioną broń Czarnego, powoli zszedłem na dwór.
Na zewnątrz upadłem na kolana, kręciło mi się w głowie. Nim po raz kolejny straciłem przytomność, zwymiotowałem.


Szła, podtrzymując słaniającą się Nihei. Wokół inni mieszkańcy Babilonu, tak jak one, szukali bezpiecznego schronienia. Gdy nastał dzień, walki ustały. Na ulicach nie było Mścicieli, ani chaotycznie biegających z bronią, służb Władzy.
W grupie ocalałych dominowało jednak zmęczenie. Ludzie padali jak muchy, nie wielu miało jakikolwiek dobytek przy sobie, a co dopiero prowiant czy wodę.
Wszyscy udawali się w stronę zachodniego wyjścia w metrze, jedynego miejsca w mieście, z którego można było wyjść bez szwanku.
Zbliżał się kolejny postój. Grupie przewodził teraz niski Łysy, o wyraźnej posturze.
Nihei była coraz słabsza, Mad nie miała przy sobie nic, prócz naładowanego rewolweru pod płaszczem. Nie mogąc znieść ciężaru Łysej, zatrzymała się chwilę obok ściany budynku, oparłszy o nią dziewczynę, sama usiadła na krawężniku. Głowę oparła na kolanach. Była coraz bardziej senna. Po chwili ktoś podszedł do niej.
Para, kobieta i mężczyzna, pomogli jej i Nihei wstać. Dali obydwu dziewczynom napić się wody.
- Dziękuję...- wysapała pół przytomna Mad, gdy ci odeszli w stronę następnych mieszkańców.
Otarła dłonią zaschnięte usta, poczym spojrzała na Łysą. Ta z kolei stała wpółprzytomna, z czoła spływały jej krople potu. Po chwili zastanowienia, podeszła do niej.
- Nihei..., słyszysz mnie?- dziewczyna spojrzała na nią, kiwnęła powoli głową.- Poczekaj chwilę na mnie.
Nie wiedząc, czy opuszczenie miasta będzie dobrym rozwiązaniem, podbiegła na przód grupy uchodźców, zwracając się do prowadzącego.
- Potrzebuję pomocy, tam z tyłu jest ledwo żywa Łysa.- mężczyzna zatrzymał się. Przez chwilę obserwował ją, poczym wybuchnął głośnym śmiechem.
- Dziwka, na dodatek Czarna, prosi mnie o pomoc...
Mad zacisnęła zęby, była gotowa odstrzelić mu nawet część głowy odpowiedzialną za myślenie.
- Idź do swoich...- zaciekawieni ludzie zatrzymali się.
- Nie chodzi o mnie, na tyle jest Łysa, wymaga natychmiastowej pomocy medycznej. Czy jest tu ktoś w stanie zabrać ją w bezpieczne miejsce?
- Od kiedy wy Czarni przejmujecie się Łysymi?! Odejdź, nie przeszkadzaj, przed zachodem musimy znaleźć schronienie.
- Wyrzucić ją, jeszcze nas pozabija!- tłum zawrzał. Mad podeszła bliżej przywódcy, ściszyła głos.
- Jestem tu tylko dla niej, ona jest jedną z was. Rusz głową człowieku, nie skazuj dziewczyny na śmierć, od której raz odratowała ją Czarna dziwka.
Mężczyzna cofnął się, splunął pod buty Mad.
- Tytus...- warknął głośno. Z grupy ludzi wyłonił się chudy młodzieniec w skórzanej kurtce, ścięty na krótko.- Podprowadzisz Nihei i kurwę pod szpital na trzeciej alei, do wieczora dojdziecie, musicie.
Młodzieniec skrzywił się, ale podszedł bliżej Czarnej.
- Dziękuję...- syknęła, po czym wróciła na tyły, gdzie pozostawiła chorą.

Było południe, zbudziłem się mokry i brudny. Nie czułem już bólu, usiadłszy na chodniku, wyciągnąłem z płaszcza paczkę papierosów. Zakląłem w myślach, była wilgotna, nie zaglądając nawet do środka, wyrzuciłem ją.
Wstałem ostrożnie, ulica była pusta. Odbezpieczyłem broń, obrzyna Czarnego wyrzuciłem do najbliższego śmietnika. Z bliska dostrzegłem, że pod wpływem siły wybuchu pękła kolba.
Szybkim krokiem udałem się w stronę siedziby, domu Olwena. Widok miasta był coraz gorszy. Większość budynków, w miarę zbliżania się do centrum, nadawała się w najbliższej przyszłości jedynie do rozbiórki. Na ulicach gromadzili się zdezorientowani mieszkańcy, w starych śmietnikach paliły się zwłoki, z pewnością smród roznosił się po całym Babilonie.
Tak jak myślałem, wszyscy patrzyli na mnie oczami strachu i nienawiści. Podciągnąłem kołnierz płaszcza, nie chciałem by widzieli moją zmęczoną twarz, współczującą im poniekąd.
Mijały leniwie godziny, doszedłszy do kolejnej dzielnicy, zauważyłem blokadę z policyjnych wozów, niemożliwą do przejścia. Śnieg od dłuższego czasu nie padał już, podchodząc bliżej, nie musiałem koncentrować się, aby widzieć, że jest to miejsce, gdzie Mściciele jak dotąd nie doszli i że z pewnością, Władza musiała tutaj schronić się.
Nagle poczułem, że ktoś zbliża się do mnie. Odbezpieczyłem broń, czekałem na kolejny ruch. Przymknąłem oczy, z tyłu w moim kierunku nadchodził rosły Mściciel, długi płaszcz falował mu na wietrze. Twarz miał owiniętą czarną, satynową chustą. Włosy, kruczoczarne, związał w ciasny warkocz.
Odwróciłem się powoli, zaskoczył mnie widok jego miecza. Był o wiele dłuższy od mojego, zdecydowanie również cieńszy. Ostrze zbrudzone było krwią. Jego buty miarowo odbijały się od chodnika.
Gdy podszedł bliżej mnie, odezwałem się.
- Nie jesteś zwykłym Mścicielem?
Skinął głową. By móc nawiązać rozmowę, odwiązał część chusty, ukazując mi spokojną, bladą twarz. Był cholernie piękny. Oczy, dziko zielone, zdawały się błyszczeć. Wydatne usta, zwilżył koniuszkiem języka.
- Angel, wygnany i upadły. Witam w przedsionku piekieł.
Skinąłem głową.
- A ty, niczym sam Dante, oprowadzisz mnie po nim?
Uśmiechnął się ironicznie, schował miecz do pochwy, przysłoniętej płaszczem. Gdy uchylił go, zauważyłem jej bogate zdobienia, złote ornamenty wtopione w drogiej skórze.
- Mefistofeles dba o swoich wojowników?- spytałem z uznaniem.
- Owszem, ale nie myl mnie ze zwykłym Mścicielem, jakich przyjemność miałeś zabijać.
Zaskoczenie nie zmieniło wyrazu mej twarzy.
- Kontynuuj...- odpowiedziałem spokojnie. Przymrużył oczy, podszedł bliżej.
- Jestem najstarszym archontem, prawą ręką i klingą w rękach Mefista.
- Twe imię wciąż mi nic nie mówi...
Uśmiechnął się ponownie.
- Nie wielu je zna...
- Z pewnością, lepiej to dla nich.
- O ile nie ocierają się później o me ostrze, zapewne. Choć pewnie i tobie obce ono dotąd pozostało. Ochrzcił mnie Syrią.
- Ojcem demonów. Imponujesz mi. Czemu zawdzięczam to spotkanie?
- Przechadzka przed dziełem zniszczenia. Podziwiam piękno cierpienia.- zapiął płaszcz, zaraz potem, poczułem zimny wiatr. Rany na twarzy zapiekły. Zwrócił się w stronę zabarykadowanej dzielnicy, stając bokiem do mnie.- Mefisto jest zaniepokojony działaniem twej grupy.
- Obawia się konkurencji?
- Raczej przeciwnika. Jeżeli nadal nazywasz się Czarnym, przyłącz do nowej Wspólnoty.
Posiadasz w sobie wiele energii, nie sądzę by na oczach twych rzekomych „braci”, trzeba było ją gasić. Wiesz, że nie dacie rady.- jego głos był spokojny, zdawał się tańczyć w mej głowie.
- Mówisz to w imieniu Mefa? Jeszcze nie tak dawno, osobiście zabił mnie.
- Nie skłamię, że twój powrót pomieszał nam w planach i głowach paru członków.
Jednak, siła, jaką posiadasz, nie do ciebie miała należeć. Ot, pomyłka, którą musimy naprawić.
Spojrzałem zdumiony na niego, nie było jednak żadnej reakcji. Po dłuższej chwili, sięgnął po chustę, nim obwiązał znów twarz nią, odparł jeszcze.
- Do jutra miasto będzie nasze, zastanów się nad mymi słowami. Potem spłynie już tylko krew.- odszedł spokojnym krokiem.

Zostawił mnie mocno zaskoczonego. Obawiałem się siły przeciwnika. Czarni, mogli sobie nie poradzić z nim. Udałem się jak najprędzej do Olwena.
W domu panował chaos, zmęczeni Czarni, albo siedzieli w holu, przy stole, kłócąc się o dalsze nasze kroki, bądź udali się na spoczynek w kolejnych sypialniach domu.
Już na samym progu, minąłem grupę wnoszącą do środka rannych, zarówno Czarnych jak i pozostałych mieszkańców miasta, gotowych do walki. Zaskoczony wszedłem do holu. Mając do dyspozycji jedyne wolne krzesło, usiadłem na głównym miejscu, nie zdejmując płaszcza, ani nie odkładając broni.
Nim ktokolwiek zwrócił w tym bałaganie uwagę na mnie, poprosiłem przechodzącą korytarzem dziewczynę, by podała mi kubek czegoś ciepłego. Chwilę potem, szturchnąłem w ramię, siedzącego obok Saskisa.
- Co mamy?- chwilę patrzył zdumiony na mnie z otwartymi ustami. Dopiero, gdy zaczął jąkać się bez ładu i składu, reszta grupy zaczęła na raz omawiać całą sytuację.
Nie mogąc znieść dłużej hałasu, spojrzałem tylko na Daniel proszącym wzrokiem o wyjaśnienia.
- Cisza!- krzyknęła na grupę- Do jasnej cholery, gdzie byłeś?
- Na porannej kawie z Syrią. O co tu chodzi? Mefcio ma jakieś cholerstwo, które wyrzuca w powietrze naszych? Dlaczego Mściciele nie atakują za dnia?
Grupa patrzyła zdumiona na mnie. Sekundę po wniesieniu przez dziewczynę mi ciepłej herbaty, odezwała się jedna z sióstr.
- Kim u diabła jest Syria?
- Dwumetrowy Mściciel, na usługach Mefcia, który jedną ręką zrobi nam duże kuku. Nieważne, co z miastem. Nie widzę Romea...- jęknąłem, widząc na twarzach zgromadzonych smutek.- Duże straty?
- U nas trzech, plus dochodzą mieszkańcy, w sumie około tysiąca głów. W mieście nie ma prądu. Na wszystkie pięć alei, szpitalna odcięta od świata. Druga i pierwsza zniszczone, cmentarna- dalej pod znakiem zapytania. Centrum w rękach Mefista...- wyliczał Evan.
- Wiedział, gdzie się najlepiej zabawić...- odparł ktoś w towarzystwie, reszta parsknęła wymuszonym śmiechem , sięgnąłem po papierosa leżącego na stole.
- Wieści o siostrze?- spytałem beznamiętnie. Cisza nie zdziwiła mnie bardziej, niż śnieg w grudniu.- A grupy uchodźcze?
- Miasto jak na razie nie zostało opuszczone przez żadnego mieszkańca. Nie wiemy czy Władza przechwytuje ludzi, czy znikają w tajemniczych okolicznościach w rękach Mścicieli.- odparł nerwowo Sam, bawiąc się w rękach nożem wojskowym.
- Co do wieczornych ataków, być może za dnia zabawa dla naszych napalonych braci traci...- nie dokończył Evan, w tym samym momencie do pomieszczenia wpadła przerażona Czarna.
- Na dworze jest zakrwawiony Łysy facet. Grupa uchodźców zaatakowana pod zachodnim wjazdem do miasta.
Wszyscy rzuciliśmy się do wyjścia. Mężczyznę wniesiono już do domu, był w stanie agonalnym. Miał poważne poparzenia całej powierzchni ciała, nie udało się go nawet zidentyfikować. Spojrzałem uważnie na Czarnych, którzy wnieśli go do domu.
- Gdzie go znaleźliście?
- Patrol widział go przed wejściem do dzielnicy. Wnieśliśmy go od razu tu. Wokół nikogo nie było.
Podeszła do mnie Mia. Na twarzy kobiety malował się lęk.
- Wezmę paru Czarnych na zachodni wjazd.
Skinąłem głową.
- Niech reszta będzie naszykowana do ewentualnych działań, przed wieczorem trzeba zabezpieczyć miasto, Mściciele na pewno nie pozwolą Babilonowi zasnąć. Ile mamy broni do dyspozycji?- obawiałem się najbardziej, ewentualnych braków. W tej chwili wyposażenie było najważniejsze.
- Tydzień przeżyjemy bez skrajnych zapasów, każdy zdolny do walki jest uzbrojony dostatecznie.- odarł mi jakiś Czarny.

Słyszałem wyraźnie każdy szelest. Pomieszczenie spowite było całkowicie ciemnością. Poruszyłem się, czułem przebiegające po ciele zimne dreszcze. Mimo, że miałem otwarte oczy, nie wiedziałem nic. Zamarłem, ktoś nadchodził w moim kierunku. Zdezorientowany, odsunąłem się. Coś nie zgadzało mi się. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Najgorsze obawy nasunęły myśl, że znów moja pamięć przestała poprawnie funkcjonować. Nim dane mi jednak było pozbierać myśli, ponad moją głową, a leżałem, ktoś stanął. Czułem wyraźnie unoszącą się wokół woń krwi. Zacisnąłem zęby, ponownie czułem pulsujący ból, rozrywający mą czaszkę.
Po chwili rozległo się chrząknięcie. Przybyły sięgnął do kieszeni po zapalniczkę, odpalając blisko swej twarzy papierosa, ukazał spokojne oblicze młodzieńca. Okalały je długie, czerwone jak ogień, włosy.
- Kim...?- warknąłem. Poruszyłem się, ale nagle coś skrępowało mi dłonie za plecami, boleśnie odginając mnie w tył.
- Wybacz, że tak muszę cię traktować, ale mam wątpliwości, czy w przypływie gniewu, nie rozedrzesz mnie na strzępy, Angelu.
- Jaśniej proszę, a może twa śmierć nie będzie długa.- jeszcze raz szarpnąłem się. Młodzieniec spojrzał na mnie drwiąco.- Gdzie, do cholery jestem?!
- Ciałem dalej w otoczeniu bandy Czarnych..., duchem...- u mnie.
Poruszyłem nogami, czułem jak mi drętwieją.
- Grasz dalej idiotę, czy mogę kontynuować?
Przewróciłem oczami, prócz bladej twarzy nachylającej się teraz nade mną, nie widziałem nic więcej.
- Kim jesteś?- spojrzałem mu prosto w oczy. Spoglądnął zdumiony na mnie, cofnął się o krok.. Poczułem, jak więzy, którymi drań spętał mnie, poluzowały się. Wykorzystując to, usiadłem.
- Co jest, Angel?
- Czy gdybym wiedział, nie pytałbym cię o cokolwiek. Nie tak dawno sam się nad tym zastanawiałem.
- Mef wykończył mnie. Wiedział, że oddałem ci dar, że nie będę mógł wrócić aby pomścić Nihei i reszty upadłych.
- Ariel...- szepnąłem, gdy w mej głowie fakty zaczęły układać się, w miarę sensowną całość.
Spojrzał raz jeszcze na mnie.
- Wybacz, nie poczęstuję cię- sięgnął po kolejnego papierosa- jako mara w twej głowie, nie jestem w stanie zmaterializować rzeczy nierealnych.
Skinąłem głową.
v - Żeby wrócić, potrzebuję ciało. Najlepiej świeżego trupa....- zaciągnął się papierosem.- Babilon potrzebuje zbawiciela, a ty nie dajesz sobie rady.
Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, coś uderzyło w moją głowę, przebudziłem się.
Raz jeszcze otworzyłem oczy. Tym razem leżałem na starej kanapie, w jednym z salonów w domu Olwena. Tuż nade mną, tym razem, stała zdziwiona Daniel.
Zaskoczona, miała otwarte usta, jakby urwała w połowie zdania. Tuż za nią, oparty o framugę drzwi stał Sam.
Usiadłem. Czując gasnący ból w nadgarstkach, potarłem je.
- Mamy problem, Angel.
- Długo spałem?- spytałem obojga. Zaraz po powrocie do domu, poszedłem chwilę się zdrzemnąć. Tuż po wniesieniu mężczyzny do domu, poczułem się niebotycznie zmęczony.
- Nie minęło nawet dziesięć minut...- odparła Daniel.
- Niedaleko centrum miasta, wznosi się pokaźna góra trupów. Mściciele znoszą owoce swego żniwa. Siostry przechwyciły paru, chwilowo goszczeni są w piwnicach.
Przetarłem oczy. Na krześle obok przewiesiłem swój płaszcz oraz pas z pochwą i bronią. Wstałem, sekundę później sięgając po niego.
- Daniel, weź jeszcze kogoś. Za pięć minut przed wejściem, uzbrojeni i gotowi do wyjścia do miasta. Sam, weź osobną grupę. Trzeba ograniczyć manewry Mścicielom. Zaczynamy od dzielnic i przecznic równoległych do naszej.
Spojrzeli na mnie uważnie, raz jeszcze analizując moje słowa. Wyszli chwilę potem w całkowitym milczeniu.
- Musimy dostać się na zachodnie rejony miasta. Prawdopodobnie będzie tam Nihei.- Daniel spojrzała uważanie na mnie.
Twarze obwiązaliśmy czarnymi satynowymi chustami, które na policzkach naszyte miały symbole płonących piór. Sam dodatkowo założyłem kapelusz z szerokim rondem. Już po opuszczeniu domu, odbezpieczyliśmy broń. Tym razem zabrałem ze sobą strzelbę, chowając ją do specjalnej pochwy, przymocowanej pasem na plecach. Daniel wzięła ze sobą małą kuszę na podwójne, posrebrzane bełty. Jeszcze przed wyjściem pokazała mi jej skuteczność, celując do wnoszonego przez Czarnych skrępowanego Mściciela, szykującego się do ucieczki.
- Ev, nadal nie wierzysz mi, że potrafię się nią obsługiwać?- zadrwiła. Rudowłosy mężczyzna zaklął jedynie, obwiązał twarz i wyszedł na przód, obracając się jeszcze i pokazując jej środkowy palec.

Nie minęło pól godziny, gdy stanęliśmy przed pierwszą przecznicą, do której nie doszli jeszcze moi Czarni. Skinąłem do towarzyszy, by byli gotowi na ewentualny atak. Wokół roznosiła się woń gryzącego dymu i swąd palonych trupów. Zamknąłem na chwilę oczy. W opuszczonych budynkach roiło się od Mścicieli. Gdzieś w oddali przemknął cień jednego z Czarnych od sióstr.
Otworzyłem oczy, w pustych ulicach miasta tańczył słaby wiatr. Niebo było czyste, gwiazdy jasno oświetlały drogę ku niebytowi wszechświata. Ciszę panującą między nami, przerwało dopiero po dłuższym czasie, chrząknięcie Evana.
- Co dalej, szefie?
Wzruszyłem ramionami. Staliśmy przed główną ulicą, prowadzącą wprost do centrum. Z oddali doszły nas odgłosy broni palnej.
Byłem zdziwiony, że miasto było jeszcze w stanie bronić się.
Zbliżając się powoli ku rozwidleniu, mijając wraki spalonych wozów, gnijące trupy i opuszczone budynki, nagle stanęliśmy na przeciw dwóch Mścicieli. Obaj w tym samym momencie obrócili się w naszym kierunku. Na głowach nałożone mieli czarne maski, zasłaniające je całe, wykonane z jakiegoś sztucznego materiału.
- Komitet powitalny...- syknęła Daniel. Przytaknąłem jej, z kolei Evan wyciągnął swój nowy miecz, o postrzępionym u zwieńczenia ostrzu, stal zalśniła karmazynowym blaskiem.
Podeszliśmy bliżej siebie. Każdy kolejny krok przeciwników niepokoił mnie coraz bardziej. Przymknąłem na sekundę oczy. W całej tej części miasta zapanowało poruszenie u znajdujących się w niej Mścicieli.
- Coś mi się zdaje, że zaraz...- nie dokończyłem. Z dachu budynku nieopodal, zeskoczyli kolejni, lądując tuż za naszymi plecami.
- Śmierć u twego boku, Angel, była moim marzeniem od zawsze.- syknął Evan.
Daniel spojrzała zdębiała na mnie. Nakazałem by oboje wstrzymali się z atakiem jeszcze. Skupiwszy się, naliczyłem na razie jedynie piętnastu uzbrojonych i spragnionych świeżych ofiar Mścicieli. Czułem, jak wewnątrz mnie przelewa się fala złości, w żyłach zamiast krwi wrzała mi czysta adrenalina. Sięgnąłem po pochwy po miecz, moim śladem chwilę później poszli kompani.
Na ulicy zapanowała nagle przejmująca cisza, w uszach słyszałem jedynie własne, przyśpieszone tętno i gorący oddech pod maską. Skrzywiłem się.

Nagle ruszyli się, wszyscy jednocześnie. W przeciągu zaledwie sekundy musieliśmy odparować ich ataki. W głowie tańczył mi szelest mieczy, brzęk uderzanych ostrzy. Zwarci, nie mogliśmy dokonywać głębszych cięć, wzajemna bliskość skutecznie utrudniała atak.
Nagle Daniel usunęła się na ziemię. Przed oczami majaczyły mi sylwetki przeciwników. Chwilę później i Evan zaczął słabnąć. Zdezorientowany czułem nasilający się ból w mej głowie. Coraz słabiej odparowywałem ataki.
- Angel, nie damy rady...
- Trzymaj się Ev...- ryknąłem. Przymknąłem powieki. Po plecach spływał mi zimny pot.

Uderzyłem w najbliższego, miecz przeszył jego pierś na wylot, szybki ruchem wyrwałem z konającego dłoni broń, drugą ręką uderzyłem w następnego. Przymknąłem oczy, lepiej czułem, w których miejscach powinienem uderzać. Z każdą sekundą walki doświadczałem mocniejszego bólu, ciało rozszarpywał mi metal ostrza Mścicieli. Nie odczuwałem by ich ilość zmniejszała się.
Nagle wszystko się zatrzymało, Evan przestał charczeć ze zmęczenia tuż nad mym uchem, Daniel wić na ziemi. Otwarłem oczy, maskę miałem całą mokrą od potu i krwi. W trakcie starcia zgubiłem kapelusz. Sami przeciwnicy rozstąpili się, mym oczom ukazał się Mefistofeles.
Wiatr rozwiał połę czarnej tuniki. Twarz, którą zasłoniły potargane włosy, wykrzywiła się w uśmiechu. Podszedł bliżej, a razem z nim zapach unoszącej się wokół śmierci. Tuż zanim stanęło dwunastu archontów, wszyscy jednakowo podobni do siebie, ubrani jak Syria podczas naszego spotkania.
Mściciele wycofali się, okrążając nas w bezpiecznej odległości.
Jednym szarpnięciem ściągnąłem z twarzy maskę, przetarłem nią czoło.
Odczekałem aż jasnowłosy stanął dość blisko naprzeciw mnie.
- Co teraz szefie?- spytał cicho Ev, poczym klęknął obok Daniel. Odwróciłem się, skinął na znak, że kobieta żyje jeszcze.
- Zabierz ją.- Nie podniósł nawet oczu w mą stronę, przerzucił ją sobie przez ramię, z trudem łapiąc równowagę. Zrobił chwiejny krok, poczym rzucił się do biegu, mijając Mścicieli i całą dzielnicę.
Patrzyłem jeszcze chwilę w jego kierunku, gdy po paru sekundach odezwał się Syria, stając obok swego pana.
- Czas Angelu...
- Rozumiem, że nie obędzie się bez walki, która zwieńczy losy Babilonu i rozwiąże całą sprawę.- powiedziałem w miarę spokojnie, choć głos drżał mi pod wpływem bólu.
- Siły są wyrównane, Twoje bractwo przeciwko mej wspólnocie- miałem ochotę skoczyć mu do gardła, beznamiętna maska braku emocji na jego twarzy wzbudzała moją pogardę dla wszystkiego, co jest czarne.
- Mef, z chęcią skopię twój tyłek, plunę ci w gardło, a ścierwem nakarmię szczury. Jutro, gdy noc zrówna się z dniem...- nie dokończyłem, wszyscy wybuchnęli śmiechem. Zaraz potem z muru Mścicieli ktoś rzucił w mym kierunku obciętą, nabrzmiałą i zakrwawioną głowę Mad. Nim odzyskałem myśli, Syria podszedł do archontów i wyszarpał związaną i leżącą za nimi Nihei, dopiero teraz zauważyłem, że ktoś jeszcze był za nimi.
Dziewczyna szarpała się tuż pod mymi stopami, wyła z bólu, choć knebel szczelnie tkwił w jej ustach, a drut kolczasty, którym była obwiązana, wbijał się w nagie ciało. Czułem zimny pot na plecach, w gardle miałem sucho.
- Jutro, w tym samym miejscu...- odparł spokojnie Mefistofeles, patrząc mi w oczy zimnym i pełnym drwiny spojrzeniem- Świat będzie leżał u mych stóp. Angelu, stoisz u bram piekieł, nie wejdziesz dalej?
Złapałem mocniej miecz, w ułamku sekundy, tuż za mną, z mroku nocy i cienia ruin budynków wyszła część mojej grupy. Czarni stanęli murem za mną, czułem jeszcze ich przyśpieszone oddechy na swoich plecach. Nie oglądnąłem się, nie przymknąłem oczu. Nie byli to wszyscy, zaledwie marna garść. Kotłowało mi się wiele myśli w głowie, w walce jesteśmy bez szans.
Ciszę przerwał jęk dziewczyny u mych stóp. Jasnowłosy demon uśmiechnął się ponownie.
Zrobiłem krok w przód, pochyliłem się powoli nad Nihei, nie spuszczając go z oczu.
- Niżej Angelu już nie możesz zejść- szepnął ironicznie.
Zacisnąłem zęby, położyłem miecz na chodniku, tuż u mych stóp. Spróbowałem uchylić drut, który pętał dziewczynę, jeden z kolców wbił mi się głęboko w dłoń, zignorowałem ból i krew, wzmocniłem jedynie swe ruchu. Wokół panowała cisza, uwaga wszystkich skupiła się na mnie. Mefistofeles cofnął się nagle, spojrzałem mu w twarz, widząc jedynie zdumienie. Spojrzenie miał skierowane w stronę mej pokaleczonej dłoni, która zaczęła się goić.
W jego grupie zapanowało poruszenie, archonci wydobyli miecze z pochew.
W końcu udało mi się rozplątać więzy, pomagając Łysej wyswobodzić się z nich jeszcze, zignorowałem całkowicie przeciwników. Po chwili podszedł któryś z moich Czarnych, ściągając płaszcz i zarzucając go na ciele dziewczyny. Sam wstałem powoli, podnosząc przy okazji miecz.
- Zabierzcie ją- skinąłem do Czarnego, sam ściągnąłem swój płaszcz i zawinąłem w niego, leżąca nieopodal głowę siostry.
- Módl się, bękarcie o szybką śmierć- syknąłem, przechodząc obok stojącego Mefista, który próbował jeszcze ukryć zaskoczenie.

Wyszukiwarka

Zainteresował Cię temat? Chcesz przeczytać więcej? Znajdź podobne artykuły dzięki naszej wyszukiwarce:

Komentarze

Brak komentarzy. Może będziesz pierwszy?

Napisz komentarz

Komentowanie tylko dla zalogowanych użytkowników.