Data opublikowania: 26.01.2008, 21:03 Ostatnia edycja: 18.02.2008, 01:37 Nota od redaktorska: Pomijam tytuł, gdyż moim zdaniem, źle wpływa na opowiadanie.
Pod plecami czuję nagą ścianę. Zimne płytki udzielają kłującego, mroźnego bólu moim plecom, tak miło kontrastując z resztą pomieszczenia. Szczęka drży, zęby uderzają o siebie z głośnym klekotem. - Nasz dom! Wciśnięty w najdalszy kąt sali, próbuję kurczowo zacisnąć palce na ścianie. Wpycham je w małe wyżłobienia między kafelkami. Nerwowo wodzę oczami po innych ścianach. Drzwiach. Łóżkach. Ludziach. Dym powoli dostaje się do pomieszczenia, snuje się spod drzwi bez klamki. Zrywam się prędko, za chwilę ślizgając po sterylnie wymytej podłodze. Odruchowo chwytam się byle czego, byle co spada mi na głowę. Ból tętni, póki jednak boli, żyję. Cieszy mnie ta myśl. Ogień powoli liże pierwsze łóżka, te najbliżej wyjścia. Bije od niego przyjemne, matczyne gorąco, wszechogarniające ciepło, tak bardzo przypominające moment przebywania w macicy. Kręcę głową w lewo i prawo, starając się zaprzeczyć. Nie do końca wiem, czy to, co widzę, jest prawdą, ale nie chcę w to wierzyć. Żółte języki pochłaniają prześcieradła, plastykowe nogi łóżek, miękkie, puchate poduchy. Ludzi, którzy na nich śpią, nie zdając sobie z niczego sprawy. I tych, którzy przechadzają się obok, zawodzą smętnie pod ścianą czy rozpychają się w fotelach, przed telewizorem. Telewizor serwuje właśnie kwadraty w różnych odcieniach szarości. Każdy zawsze widział w nich, co chciał. Ja widzę ogień. Krzyczę z przerażenia. Słyszę, jak krzyczę. Dziko, nieludzko, zwierzęco. Wrzeszczę znowu, wlepiając wytrzeszczone oczy w dziadka, chrapiącego w fotelu na środku pokoju. Fałdy tłuszczu robią mu za podpórkę podbródka. Czerwone iskry osiadają mu na głowie, a puszysty, czerwono-biały szlafrok płonie. Dziadek chrapie dalej. Posadzka parzy mnie w stopy, wstaję więc, choć z trudem. To, co rozbiło mi się o głowę, kaleczy mnie teraz w stopę. Obok czerwieniejących części posadzki formuje się parę kropel krwi. Krzyczę coraz głośniej, zaciskając paznokcie na głowie. Zrywam się z miejsca, pędząc znowu ku drzwiom. Dym jest coraz gęstszy, a paru z nich pokasłuje. Firana opada na podłogę, zachodząc ciemniejszym, czerwonym płomieniem. Warczę dziko, kiedy znowu się przewracam. Szukam pomocy wokół, u człowieka, który spał na łóżku obok mnie. Ten siedzi jednak wesoło na bujanym fotelu. Wznosi w górę płonące ramię, pokazuje na nie palcem i uśmiecha się jak dziecko. Bezzębnym uśmiechem; jasnymi, wesołymi oczami. Tynk pęka wzdłuż ścian, na których nie ma kafelków. Jeden z nich kaszle coraz głośniej, mocniej nakrywa się materacem. Wytężając gardło, krzyczę znowu, wstaję, łapiąc się czyjegoś kaftana. Ten odpycha mnie, jednak nie upadam już - Co ci się znowu przyśniło, świrze? – pyta, patrząc na mnie niedowierzającymi oczami. Języki ognia liżą jego ogromne wąsy. Uciekam od niego, dostając się w końcu do wyjścia. Drzwi są zamknięte, dym owiewa mi stopy. Chwytam się za kraty, rozżarzone do białości i podciągam ku nim twarz, krzycząc, jak szalony. Jak prawdziwy wariat. Czad dostaje mi się do gardła, puszczam się krat i znowu jestem na posadzce. Moje spodnie zajmują się ogniem. Włosy, które wyrwałem sobie z głowy, tlą się, przylepione potem do dłoni. Ogromne, zakratowane okno pęka, ukazując głęboką, smoliście czarną noc. Paru obraca ku niemu twarze. Rzucam się do zamka, próbując go otworzyć palcami. Dziurka od klucza jest jednak wiele mniejsza. Przytykam do niej twarz, nie przejmując się oparzeniami. Język szuka zamka w dziurce, a oczy odbijają się w sztucznym materiale drzwi. Widać z nich przekleństwa. Ktoś za mną śmieje się, jak obłąkany. Łzy ściekają mi po policzkach, gardło chrypie w imitacji ryku. - Nasz dom! – mówi mi moja krtań. – Nasz wielki dom! Klik. Drzwi uchylają się, ale to nie dzięki moim wysiłkom. W wyjściu ukazuje mi się zatroskana, zdenerwowana twarz człowieka w białych, wykrochmalonych ciuchach. Ruszam ku progom, kiedy on wchodzi. W ogóle mnie nie zauważa, do momentu, w którym ocieram się o niego ramieniem. Nawet wtedy jednak mnie ignoruje, pragnąc dostać się do środka. Chwytam dłonią powietrze, haust mojego oddechu rozprasza na chwilę dym. Tylko na chwilę. Ogromna kłoda zwala się gdzieś z sufitu na korytarz. Jest w ogniu, właściwie w żarze, sama jest już ogromnym żarem. Zastanawiam się, czy jeszcze mam włosy. Puszczam się pędem za majaczącym daleko wyjściem, chłodnym wyjściem z domu. Ktoś łapie mnie za ręce, w jednej chwili, z obu stron. Przewracam się po raz kolejny, krzycząc, warcząc i gryząc. Unieruchamiają mnie, mogę tylko bić potylicą w podłogę. - Tędy! – słyszę głos z progu pokoju. Czuję, że coś wbija mi się w ramię. Zaczynam widzieć wszystko, jak na obrazie. Krzyczący człowiek to ja albo ten w wykrochmalonym uniformie. – Niech was jasna cholera, tędy! Krzyczy do ludzi w pokoju. Do nich. Paru z nich śmieje się nieśmiało, paru innych w ogóle nie zwraca na niego uwagi. Przyczajone przerażenie budzi się w reszcie - ciszą. - Nasz dom. – powtarzam z uśmiechem. Tablica tuż nad moimi oczami, zwróconymi teraz w górę, przytakuje. „Dom dla chorych psychicznie i nerwowo” – głosi. Obraz rozmazuje się, pozostawiając tylko białe i żółte plamy.
Wyszukiwarka
Zainteresował Cię temat? Chcesz przeczytać więcej? Znajdź podobne artykuły dzięki naszej wyszukiwarce: