Zareklamuj się na Strefie »
Nie masz jeszcze konta?
» Zarejestruj się
» Przypomnij hasło
Śmierć

Śmierć

Krąg pierwszy: Gniew morza

Na niebie błyskały gniewne gromy, wyciągając swe szpony ku ziemi niczym gałęzie drzew i zalewając niebo różem. Miryjczycy, którzy chlubią się swymi żeglarskimi dokazaniami, znają trzynaście rodzajów błyskawic, a każda z nich zwiastuje inne nieszczęście. Nad pokładem handlowej koggi trzepotał skrzydłami czerwony ptak i skrzeczał:
- Będzie mokro! Będzie mokro!
Chowaniec przypominał nietoperza, lecz był od niego większy i posiadał w sobie pierwiastek magiczny. Wzniósł się wyżej, by mieć pieczę nad okrętem. Widział, jak fale bawią się drewnianą konstrukcją, naszpikowaną mrowiem wioseł.
- Zwińcie żagiel! – doleciał go głos kapitana, który próbował przekrzyczeć ulewę.
Posłuszna jego rozkazom załoga opuściła purpurową materię, bardzo kosztowną, ale popularną w ojczyźnie czarnoskórych kupców. Wysoka fala przykryła statek.
- Tam jest zboże, na litość boską! – piszczał ubrany w białą szatę Orso. Załoga natychmiast zakrzątnęła się przy osuszaniu pokładu.
Kolejna fala runęła i zmiotła z nóg rudowłosą Avryl. Wojowniczka uratowała kupców pod Mirram, za co ci rewanżując się postanowili dostarczyć ją do miast Fiordu Gryfiego Szponu. Podbiegł do niej kapitan Hawredi i pomógł wstać. Avryl podziękowała. Ten zaś zwrócił uwagę na rzecz, którą przyniosła fala. Darem morza okazało się dziwne, białe pióro. Niezwykłe. Schował je za pasem.
Z bocianiego gniazda jeden mężczyzna krzyknął do fruwającego chowańca:
- Powinniśmy być blisko wyspy Dagren! Leć, znajdź ją i zaprowadź nas, inaczej wszyscy tu utoniemy!
Nie wszyscy – pomyślało nadąsane stworzenie, lecz wykonało rozkaz. Chowaniec obleciał całą okolicę, aż dostrzegł wymieniony ląd. Następnie wrócił do okrętu i skrzecząc wskazał kierunek, który musiała obrać załoga. Przeciwny kierunek.
- Idź do wioślarzy i powiedz, żeby machali rękoma w drugą stronę – rozkazał Orsowi kapitan. Ten zaś zabrał ze sobą Avryl jako „obstawę”.
- Po co ci jestem tam potrzebna? – zapytała.
- Po nic. We dwoje zawsze raźniej – odparł niezręcznie kupiec. – Chodź, zobaczysz naszych wioślarzy. Straszne z nich chamy, ale na szczęście mamy solidne łańcuchy. Taką mam nadzieję. – Widząc, że kobieta patrzy na niego i czeka na wyjaśnienie, dodał: - W Mirze skazańcy są wykorzystywani do pracy.
- W łańcuchach? To nieludzkie! – odpowiedziała Avryl.
- Ależ oni są dumni ze swej służby krajowi – wytłumaczył Orso.
Zeszli po schodach na dół. Przy wiosłach siedzieli półnadzy, zaniedbani mężczyźni ze wściekłymi twarzami. Gdy tylko dostrzegli schodzącą dwójkę, odezwały się dziesiątki wyzwisk i przekleństw na wszystkie chyba litery miryjskiego alfabetu.
- Ty skurwysynie!
- Szujo! Wraży synu!
Ponieważ Avryl nie znała tego dialektu, kupiec postanowił wyłożyć wszystko towarzyszce:
- Pozdrawiają nas – uśmiechnął się przez przymus. Wojowniczka miała wątpliwości. Zwłaszcza, że między zdaniami skazańcy spluwali (wykazując przy tym wieloletnie doświadczenie) i czynili mało przyjazne gesty.
Orso przekazał rozkazy. Przez chwilę był niemal pewien, że niewolnicy prędzej utopią go w swojej ślinie, niż wykonają polecenie. Na szczęście mylił się.
Statek popłynął na zachód, zostawiwszy za sobą niewielką skałę wystającą ponad wody Morza Wewnętrznego. Załoga nie zauważyła jej. Przykuty był do niej anioł. Przykuty łańcuchami, które przechodziły na wylot przez jego szare od brudu i pokryte solą skrzydła. Był stary i pomarszczony. Raz po raz smagały go bicze złośliwych fal. Patrzył na oddalający się okręt, a następnie na burzliwe niebo pogrążone w chaosie. Nie widział nieba. Śnił o niebie.

Krąg drugi: Obcy ląd

Okręt wymknął się srogiej burzy dotarłszy na płyciznę wybrzeża. Szybko został zacumowany i unieruchomiony. Pierwszy widok na ląd nie zwiastował niczego niezwykłego. Plaża była pusta. O bezludnej wyspie nie było jednak mowy, gdyż na mokrym piasku widać było świeże ślady stóp, bynajmniej nie zwierzęcych. Taka ulewa szybko powinna je zatrzeć. Tubylcy czyhali w pobliżu.
Na pagórku, ukryte w zaroślach sylwetki badały przybyszy trojgiem oczu, które zdobiły czoła tutejszych ludzi. Było ich czworo.
- Co to za jedni i czemu nie mają jednego oka? – dziwiła się młoda, jasnowłosa kobieta.
- Czy ja wyglądam na wróżbitę? Nie wiem – odparł mężczyzna, zbrojny w włócznię.
- Może pójdziemy do nich i ich zapytamy? – zaproponowała.
- Ja bym ich ciachnął żelazem. Nie podobają mi się – powiedział wojownik, a przytaknęli mu pozostali mężczyźni.
- Spróbuj dziwolągu – powiedział głos tuż za ich plecami. Był to chowaniec, który nie próżnował. Mężczyźni rzucili się na niego, lecz wszyscy wyłożyli się na glebie, gdy ptak zręcznie wymknął im się z rąk. Kobieta stała głupio uśmiechnięta, a po chwili na miejsce przyszli podróżnicy.
Po krótkim i średnio przyjaznym zaproszeniu kupcy udali się do Narwii, tutejszego miasteczka i jedynego skupiska ludzi na wyspie Dagren.
Osada była niewielka, raptem dwadzieścia drewnianych domostw ułożonych w kręgu niczym mur bez jednego wyłomu. Na kolisty plac prowadziła brama pilnowana przez śpiącego strażnika w wieżyczce. Kobieta, która przedstawiła się podróżnym jako Kalenda, wydała z siebie okrzyk, lecz nie starczył on, by zbudzić obiboka. Wzięła kamień i cisnęła nim. Pocisk przeleciał o piędź od hełmu stróża i walnął w drewno. Mężczyzna zbudził się i wrzasnął:
- Cholera! Miałaś przestać to robić!
Brama otworzyła się i wszyscy wstąpili na okrągły rynek. Skierowali się prosto do gospody. Z otwartych drzwi dobiegały nuty wygrywane na flecie. Podróżnicy wchodzili jeden po drugim. Chowaniec mało zainteresowany towarzystwem kupców wypowiedział magiczne słowo: „desp#’ru” i zniknął. Po pracy dla swych panów musiał odetchnąć w rodzimym świecie, skąd został sprowadzony.
Tymczasem przybysze witali się z karczemnymi gośćmi. Tutejsi ludzie rozkoszowali się opowieściami przyniesionymi z kontynentu. Stąd też w zwyczaju ich było ciągnąć za język każdego podróżnego.
- Opowiedzcie mythos – powiedział jeden z nich.
Po chwili namysłu Hawredi podjął opowieść...

Krąg trzeci: Mythos

Gdy wypiętrzone zostały piaski młodego świata, suchy ląd uwolnił się z morskiej niewoli, a ludzkie plemię zakiełkowało, niebianie pokłócili się o władzę nad światem. Gniewny Paffirtos, który pretendował do objęcia tronu w niebiosach, w ostatecznym rozrachunku został zepchnięty do podrzędnej roli opiekuna mórz. Nie potrafił pogodzić się z porażką i zawsze już obnosił się ze swą wyższością wobec innych. Nie krył swej nienawiści do wszelkich stworzeń. Pochłaniał statki, topił ludzi, pozwalał burzy swawolić w swym królestwie. A dusze zmarłych na morzu więził w swych głębinach. Ich jęk do dziś słychać w muszlach porzuconych przez fale na plaży. Jęk będący muzyką dla Paffirtosa, który z ludzkiego strachu oraz krwi ściekającej do morza czerpał rozkosz życia. Tyrańską rozkosz, jaką daje władza nad życiem.
Znalazł się ktoś, kto chciał poskromić fale i otworzyć więzionym duszom drogę do nieba. Anioł, czystej krwi malaikah. Zstąpił z górnych kręgów niebios, zaszczytnego miejsca dla widzów ludzkiego teatru, by ukrócić niegodziwości Paffirtosa. Postanowił dostać się na podwodne pastwiska, gdzie błąkają się zmarli i wyprowadzić ich stamtąd. Lecz nie było to po myśli mściwego boga. Najsamprzód posłał swego zięcia: burzę i trzynastu jego synów. Ci zaś szafowali w anioła licznymi ciosami, lecz wobec niebianina okazali się gnuśnymi wojownikami i żaden nie trafił celu.
Anioł dotknął tafli morza i zatopił się w jego odmętach. Parł wgłąb, do Serca Oceanu, aż zobaczył ponurą krainę jęczących duchów. Lecz przecenił swoje siły wobec Paffirtosa, który w swym królestwie dzierżył bezgraniczną władzę. Jego sługi schwytały anioła. Z dna wyrosły żelazne łańcuchy, które przebiły niebiańskie skrzydła i zniewoliły anioła w zimnym uścisku z ziemią. Następnie z podwodnego gruntu wypiętrzyła się góra i rosła tak długo, aż przykuty do niej nieszczęśnik znalazł się na powierzchni morza.
Wtedy Gniewny Paffirtos jako oprawcę posłał swego syna, Potwora Mórz, który urodził się jako mała rybka, lecz przez wieki opił się tyle krwi, że dorównał wzrostem ludzkiemu okrętowi. Potwór Mórz codziennie odtąd przypływa do skowanego anioła i żywi się jego mięsem. A anioł wijąc się z bólu patrzy w niebo. Lecz nie może przeniknąć chmur i zobaczyć utęsknionej ojczyzny, ni cienia nadziei.
Ale wróżbici, którzy wynoszą przyszłość z plecideł bogiń losu, norn, mówią, iż anioł uwolni się kiedyś z okowów i dokona zemsty zabijając syna swego prześladowcy.

Krąg czwarty: Krasnolud

Hawredi zamilknął. Towarzystwo nagrodziło czarnoskórego kupca oklaskami i podsunęło mu kolejny kufel, lecz kapitan machnął na to ręką.
- Wystarczy. Teraz...
- Teraz chcielibyśmy pohandlować – wszedł mu w słowo chciwy Orso.
Tu z pomocą przyszła Kalenda, zawsze chętna do pomocy nieznajomym, a w szczególności potężnie zbudowanemu Hawrediemu, na którego spoglądała ukradkiem jednym z trojga oczu. Prowadziła kupców po całym miasteczku, szukała dla nich klientów, a jednocześnie opowiadała o miejscowych wyrobach. Potem jednak kapitan zostawił towarzystwo i udał się do rzemieślnika. Przypomniał sobie o niezwykłym piórze i pomyślał, że strzała z taką lotką byłaby wspaniała. Powierzył dar morza mistrzowi cechowemu w warsztacie i obiecał wysokie wynagrodzenie.
Gdy wrócił do znajomych, było już po handlu.
- Nie mamy nic więcej do sprzedania – powiedziała Kalenda.
- Szkoda – odparł Orso.
- Ale skoroś pan taki łapczywy, to możesz jeszcze spróbować z krasnoludami.
- Krasnoludami? – zainteresował się kupiec. – A gdzie one?
- Tam, w puszczy. Widzisz pan tę wystającą górę?
- Wulkan, jak mi się zdaje – odpowiedział Orso.
- Niegroźny od dawna – powiedziała kobieta. - Tam jest ich ciepłe gniazdko.
- Hmmm... pół dnia drogi. A mają coś na wymianę? – zapytał kupiec.
Kobieta zastanowiła się. Po chwili dała odpowiedź, na jaką było ją stać:
- Kupcy, którzy odwiedzają naszą wyspę, biorą od nich broń, ponoć wykonaną z niezwykłym kunsztem. Ja, panie, nie potrafię co prawda ocenić rynsztunku, ale widziałam jeden miecz z krasnoludzkiej ręki i przekonana jestem, że to, co o nich powiadają jest prawdą. Jego rękojeść była pozłacana i zdobiona dwoma smokami, a ostrze kąsało jak wąż.
- Miło mi to słyszeć – przyznał Hawredi. – Organizując wyprawę handlową na dziką północ obawiałem się, że skończy się fiaskiem. I byłem o tym przekonany, gdy w Beltare godnymi skupu towarami były jedynie skóry dzikich zwierząt od barbarzyńców, trucizna z nibelundzkich nastrondów oraz rusałkowe błyskotki z bursztynu. Na szczęście zachodnie wyspy są bogate w towary i jeszcze bardziej chłonne. A teraz te krasnoludy... Ruszajmy.
Było południe. Kupcy razem z Avryl stawiali pierwsze kroki na swej wędrówce do krasnoludzkiego Wulkanu.
Na leśnym pagórku zobaczyli drewniany posąg przedstawiający brzemienną Aszartre. Wokół niego zebrały się leśne zwierzątka i wyjadały ofiary zostawione przez mieszkańców Narwii. Na widok podróżników jelonek przestał chłeptać mleko z glinianej miski i dał nogi w las. Za nim postąpiły dwa zające.
- Pasożyty jedne – westchnęła Avryl i podeszła bliżej posągu. Między misami z jedzeniem zobaczyła świeże wianki, które musiały rzucić tu wioskowe dziewczęta, chcąc zyskać miłość ukochanego.
- Niech jedzą, po co im żałować – powiedział nieznany głos. Zza sporego dębu wyłonił się krasnolud. Lecz nie wyglądał jak przeciętny przedstawiciel swego plemienia. Widać było w nim łagodność i niewinność. – Balgar jestem.
Kupcy pytali, czy mogą z nim pohandlować. Wyjaśnił jednak, że nie ma czym, gdyż żyje tu sam, z dala od Wulkanu. Zaprosił ich do swojego domku, którym okazał się stary dąb z wyciosaną wewnątrz małą izdebką, mieszczącą ledwie łoże i stolik. Krasnolud porozsadzał gości na łóżku, dla siebie zaś przyniósł pieniek i ustawił po drugiej stronie uginającego się pod posiłkami stołu.
- Częstujcie się. Jagnięcina z grochem, do tego mleko i miód, co tylko chcecie. Ludzie zostawiają tu wystarczająco dużo jedzenia, by wyżywić cały las.
- Mam jednak wrażenie, że nie takie są ich intencje – odburknęła wojowniczka.
- Ja się częstuję, aby uczynić im przyjemność – powiedział krasnolud. Pod pytającym spojrzeniem gości wyjaśnił: - ?ebyście widzieli, jak oni się cieszą, kiedy żarcie znika. Są pewni, że bogowie przyjęli ofiary, a oni pójdą za to do nieba w orszaku skrzydlatych walkirii.
- A ty nie czujesz się na siłach by wyprowadzić ich z błędu – zgadła Avryl.
- Co ja mogę wiedzieć o zwyczajach bogów? Może rzeczywiście lubią się obżerać grochem. Wtedy wyszedłbym na durnia.
Po daniu mięsnym zajęli się deserem.
- Mdli mnie od mleka – powiedział Orso. – Skoczę pod posąg, zdaje mi się, że widziałem tam wino.
- Czy nikt już się nie przejmuje tym, że to ofiary dla bogów? – zapytała retorycznie wojowniczka. Po chwili dodała: - Tak myślałam. Przynieś więcej, żeby i dla mnie starczyło.
- Zaprowadzisz nas do Wulkanu? – zapytał krasnoluda Hawredi.
- Z przyjemnością. Ale nie do samego Wulkanu... Zostawię was na granicy lasu, bo współplemieńcy nie darzą mnie sympatią i jak wpadnę w ich ręce: szubienica.
- Co takiego zrobiłeś?
- Uciekłem z Klanu, by żyć na powierzchni. I teraz mam przerąbane. Chodźmy.
Takoż wyruszyli, z brzuchami pełnymi po obiedzie. Szli wąwozami, pokonywali pagórki, a wyglądające zza koron drzew słońce coraz słabiej przyświecało podróżnikom.
Hawredi postanowił zadać krasnoludowi pytanie, które ważył w głowie od dłuższego czasu:
- Czemu opuściłeś swoją ojczyznę?
Balgar zastanowił się, spojrzał w niebo z utęsknieniem, po czym udzielił odpowiedzi:
- Bo w podziemiu nie widać gwiazd.
- Gwiazd?
- Tak. Wulkan to otchłań, gdzie można się tylko stoczyć na dno. Nie ma tam miejsca na wzniosłe uczucia, na poezję. W Klanie liczą się tylko silni wojownicy. Trzeba zabijać, ale... do czego nas to prowadzi? Bądź mężnym wojownikiem, walcz odważnie, bohatersko... nie wierzę w bohaterstwo. Walkiria miałaby mnie unieść do nieba za to, że położyłem kogoś trupem? Zresztą... ja po prostu nie umiem walczyć. Topór sam wypada mi z dłoni. Nie umiem walczyć i nie chcę. Boję się walczyć. Nie powinienem się tutaj rodzić.
Zbliżał się wieczór. Drogę przecięła im wartka rzeka, na krótej stał zniszczony mostek. Avryl mówiła, że przepłyną na drugi brzeg, lecz krasnolud nie chciał o tym słyszeć i powiedział, że szybko naprawi przejście. Obrzucił konstrukcję fachowym spojrzeniem, przytargał trochę świeżego drewna, przewiązał je sznurem, postukał młotem tu i ówdzie, po czym zakomunikował zadowolony:
- Gotowe.
- Może to dobrze, że opuściłeś kopalnie i wojowniczy klan. Świat byłby biedniejszy o dwie cenne ręce – powiedziała Avryl.
- Cenne, jakby z czystego złota – pochlebił krasnoludowi czarnoskóry kapitan.
- Dajcie spokój, ja... – zaczął mówić Balgar, lecz coś zwróciło jego uwagę - Czekajcie... A co to?! – Gdy wszyscy umilkli, dało się słyszeć odległy gwar. A ponieważ zapadał zmrok, towarzysze szybko zwrócili uwagę na ognie w głębi lasu. – Klan! Jak bogów kocham, Klan jest na powierzchni!
- Rozbili obozowisko... – powiedział spokojnie Hawredi.
- Idą łupić Narwię! – krzyknął wystraszony krasnolud. - Wracamy!
- Ale handel... – podjął Orso – Mamy teraz okazję pójść do nich i...
- Nie będzie handlu, wszystko wam zabiorą do cholery, jak dostaniecie się w ich ręce!
- Wracamy – rozkazał czarnoskóry kapitan.

Był wieczór. Do posągu Aszartre przybiegła jasnowłosa kobieta i złożyła pod nim wianek. Obejrzała się w lewo i w prawo, czy nikt jej nie usłyszy i wyrzekła nieśmiało: „Hawredi”.

Krąg piąty: Odpływając od pożogi

Kalenda zasypiała tego dnia z myślą o swej prośbie do Aszartre. Nocą przyśnił się jej głos - odpowiedź: Wykłuj sobie trzecie oko. Chcesz miłości, więc przywyknij do bólu.
Zbudziła się w środku nocy. Wstała. Ponieważ brama był zamknięta, wdrapała się cichaczem na dach jednego z domostw tworzących zamknięty krąg i opuściła się na linie na zewnątrz. Pobiegła na północne wybrzeże. Musiała teraz opanować cały swój strach. Przeglądając się w wodzie wyciągnęła sztylet i wykłuła nim sobie oko. Ciepła krew zaczęła ściekać jej po twarzy. Zbroczyła szatę. Kalenda wzdrygnęła się i zemdlała.

Kupcy wrócili do Narwii wczesnym świtem i poinformowali ludność o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Byli zmęczeni długą podróżą i nieprzespaną nocą. Swego nowego przyjaciela – Balgara zostawili w lesie. Nie chciał iść do wioski, bojąc się, że będzie musiał walczyć.
Wstąpili do gospody. Nie było jeszcze gości, sam karczmarz czyścił kontuar. Avryl przekazała mu złą nowinę, a ten zatroszczył się o obudzenie całej wioski.
Tymczasem Hawredi poczuł w sobie coś dziwnego, niezrozumiałą tęsknotę za dziewczyną, która oprowadzała go po Narwii. Nie było jej. Poszedł jej szukać. Najpierw obszedł wszystkie domostwa – bezskutecznie. Potem błąkał się po lesie, lecz i tam nie odnalazł zguby. A zbliżające się krasnoludy zmusiły go do powrotu.
W wiosce panowała już ogólna panika. Jak donieśli kupcy, z Wulkanu szła blisko setka krasnoludzkich wojowników. Balgar słusznie ocenił to na zwyczajową wyprawę łupieżczą. Złoto może nakarmić chciwe serca podziemnego ludu, ale nie podtrzyma ich ciał przy życiu. Dlatego też swoje wyroby wymieniają na żywność od trójokich mieszkańców nadbrzeżnej osady, trudniących się głównie rybołówstwem i myślistwem. Ale przynoszącym największą chlubę sposobem zarobku była grabież ludzkich wieśniaków.
Kupcy chcąc wspomóc ludzi w niedoli sprzedali im miryjskie miecze, a także korbacze z Galengoth, by każdy narwijski mąż mógł stanąć do boju. A było ich ledwie pięćdziesięciu. Później handlarze zabrali swoje towary na statek i szykowali się do opuszczenia wyspy. Bali się o swoją skórę, o dobytek i mieli wzgląd na to, że ich ta wojna w żadnej mierze nie dotyczy. Hawredi odebrał swoją strzałę z warsztatu i wypłacił się najlepiej, jak mógł w tej sytuacji, a mianowicie bronią. Rozglądał się jeszcze za utęsknioną Kalendą, lecz musiał już opuszczać Narwię, gdyż chciano ryglować bramę. Poszedł na południowe wybrzeże, gdzie zacumowany był statek.
Kupcy weszli na pokład i wezwali chowańca, który ulotnił się na czas pobytu na wyspie Dagren. Gdy podnosili żagle, widzieli, jak z puszczy wyłaniają się kolejne, niskie sylwetki.
Ludzie stali na dachach swych domostw, w wieżyczce oraz przy bramie. Ciskali w krasnoludy kamieniami i włóczniami. Wnet jednak wrogowie wykrzesali ogień na pochodniach i uczynili z niego pożytek. Brama stanęła w płomieniach. Jęzory ognia przeniosły się na wieżę, z której strażnik został zmuszony wyskoczyć.
Leżał na placu, pogruchotany. Zajęły się nim kobiety. Lecz gdy z wrót został sam popiół, a krasnoludy przedzierały się na dziedziniec wioski, strażnik powstał. Nie myślał teraz o strachu. Trzeba było walczyć za rodzinę. I walczyć mężnie, bo bohaterów unoszą skrzydła.
Rozbrzmiały okrzyki: „Warhagan! Warhagan!”, krasnoludzkie zawołanie. Odpowiedziało im narwijskie: „Aszartre!”, wzywające na tarcze opiekuńczą boginię, ku pomocy. W strażnika wstąpił waleczny duch. Siekł wrogów bez litości. Z pomocą innych udało mu się wyprzeć krasnoludów za ruinę bramy, by – na powrót - nie mogli wykorzystać swej przewagi liczebnej. Stał w wyłomie kręgu budynków i rąbał każdego, kto podchodził. Lecz długo już nie mógł wytrzymać. Walczący u jego boku towarzysze padali trupem, w końcu zaczęli wycofywać się. Został sam, ale nie myślał ruszać się stąd. Wnet jednak odwrócił się los i strażnik otrzymał cięcie w żebra od walecznego wodza krasnoludów. Zwycięzca wyciągnął pokryty runami topór z konającego człowieka i ruszył z resztą na plac wioski, gdzie doszło do ostatnich potyczek i rzezi. Strażnik leżał wśród trupów, na gruzach swej bramy i wydawał z siebie ostatnie, pełne dumy tchnienie. Po jego ciało przyleciała walkiria i na lotnych skrzydłach zaniosła go prosto do nieba.

Brudna od krwi Kalenda zbudziła się na wybrzeżu. Wstała. Zobaczyła statek z purpurowym masztem na horyzoncie. Odpływał. Krzyczała coś. „Oszukałaś mnie!”. Od wschodu powiał wiatr i przyniósł głuchy szept: „Przywyknij do bólu.” Statek chował się za widnokręgiem. Było za późno. „Oszukałaś mnie” – powiedziała raz jeszcze Kalenda. Nawet nie poczuła, kiedy upadła na ziemię. Mówiono potem, że pękło jej serce. Po jej ciało przyleciała walkiria i uniosła ją do nieba.

Krąg szósty: Potwór mórz

Kupiecka kogga miarowo oddalała się od lądu, by wrócić do miejsca, gdzie przydybała ją burza. Tym razem było widno. Zdziwieni podróżnicy zobaczyli przykutego do skały anioła. Zbliżał się do niego Potwór Mórz, by jak co dzień, żywić się jego mięsem. Avryl natychmiast kazała podpłynąć. Hawredi wyciągnął łuk i posłał w jego pokryte skorupą cielsko jęczącą strzałę. Nie powstrzymał bestii. Jej szczęki zacisnęły się już na świętym ciele. Wojowniczka nie mogła czekać. Wyciągnęła swój miecz z pochwy i rzuciła przez burtę. Anioł zręcznie pochwycił klingę. Lecz nie zdołał już sięgnąć oprawcy, gdyż ten zwrócił uwagę na żeglarzy i popłynął zająć się statkiem. Jedną ze swoich macek uderzył w dziób okrętu. Łamane drewno skrzypnęło złowróżebnie. Anioł chciał pomóc ludziom narażonym przez niego na nieszczęście. Próbował rozłupać mieczem łańcuchy, które trzymały jego skrzydła. Na próżno. Nie zastanawiał się długo nad drugim wariantem.
Ociekający krwią anioł skoczył do wody i wnet znalazł się na grzbiecie dziecka fal. Wbił mu miecz w kark i zanurzył aż po rękojeść. Bestia zdołała jeszcze przed śmiercią wywinąć się i wgryźć w jego prawe ramię. Wypadł mu miecz. Teraz nie był już zdolny do utrzymania się na powierzchni. Pozbawiony skrzydeł i ciężko ranny tonął w ślad za ciałem oprawcy, by stać się kolejnym niewolnikiem morza. Avryl chciała wyskoczyć za nim i ratować go przed śmiercią, lecz powstrzymał ją czarnoskóry kapitan. Wyciągnął z kołczanu strzałę, właśnie tę, wykonaną z anielskiego pióra i milcząc puścił cięciwę.
Kupcy odpłynęli w milczeniu.
W tym momencie, pod wodą, aniołowi wyrosła nowa para skrzydeł, wspanialszych niż poprzednie. Machając nimi raz jeszcze popłynął w głębiny oceanu. Na dnie zobaczył nędzne dusze - niewolników złego boga - i wyprowadził je z morza. Teraz mógł wrócić do ojczystego nieba. A lata, jakie spędził w niewoli zdały mu się minąć niczym trzy dni.
Po wszystkim zwyciężony Paffirtos musiał złożyć hołd aniołowi, a ludzie przestali składać ofiary złym i nieczułym bogom, lecz wzięli swe życie we własne ręce, wzorem tego, który wzniósł się do nieba na własnych skrzydłach.
Tymczasem gromada hulających krasnoludów dopadła w lesie swego pobratymca, który nie brał udziału w wojnie po żadnej ze stron. Natychmiast go związali, jako dezertera, który okazał swą słabość uciekając od walki, męskiego zajęcia. Który wykazał się hańbiącym tchórzostwem i ucieczką. Obcięto mu brodę przy wtórowaniu wyzwisk i klątw. Zemdlał skopany i opluty. Lecz zdołał się jeszcze przebudzić, gdy ogień zajął stos, do którego został przywiązany. Klan wojowników skazał go na śmierć. Po jego zwęglone ciało przyleciała walkiria i uniosła go do nieba.

Wyszukiwarka

Zainteresował Cię temat? Chcesz przeczytać więcej? Znajdź podobne artykuły dzięki naszej wyszukiwarce:

Komentarze

Brak komentarzy. Może będziesz pierwszy?

Napisz komentarz

Komentowanie tylko dla zalogowanych użytkowników.