'Życie to wielkie gówno, którym wszyscy jesteśmy upaprani. Jedni mniej, inni bardziej. Jednakże wszyscy bez wyjątku...'' Erwin Kudan
Wrześniowa noc 2504 K.I. Zmęczona, brzemienna kobieta upada w izbie kuchennej gospody ''pod Wyjącym Cietrzewiem''. Jęczy, drżącymi rękoma łapie się za nadęty brzuch, rozszerza z bólu nogi i dyszy. Główna karczemna kucharka wraz ze swą pomocnicą i chłopakiem służebnym przenoszą ją natychmiast na pryczę, tuż koło pieca. Na polecenie gospodyni młodzieniec prędko zdejmuje gar ciepłej wody, która uprzednio miała być wykorzystana do gotowania potraw, a dziewczyna przynosi kilka poplamionych szmat zebranych z usypanego w kącie stosiku. Stara Klementyna kiwając ze zrozumieniem głową, umacza ściery w wodzie i dodaje mającej urodzić słowa otuchy. Hannah próbuje odpowiedzieć uśmiechem, ale ogromny ból, jaki czuje w łonie sprawia, iż jej twarz wykręcają brzydkie grymasy. Dwoje pozostałych z zapartym tchem przygląda się z boku zaistniałej sytuacji. Druga kucharka - Anita, nie posiadająca jeszcze własnych dzieci, patrzy na wszystko z prawdziwym przejęciem; wie dobrze, że ją też to czeka w przyszłości, może nawet już niedługo. Jest trochę przestraszona tą perspektywą, a jej wzrok niemal bezwolnie wędruje z cierpiącej Hannah na próbującą ulżyć tym mękom Klementynę i z powrotem. Natomiast siedemnastoletni Felek - chłopak magazynowy, wykorzystywany także przy obsłudze gości spogląda nieco inaczej. Ciężarna kobieta budzi w nim pożądanie. Łowi oczyma każdy fragment jej odsłoniętego ciała, próbuje dojrzeć jej intymności i udaje mu się to. Jest podniecony, czuje jak jego penis napina się. Miałby ochotę zedrzeć odzienie i rzucić się na nią, wyciągnąć i zabić przeklętego bachora, którego powije, a dać jej swojego. Popęd i sprośne myśli zręcznie maskuje zatroskanym i ciekawskim wyrazem mordy. Zresztą pozostałe dwie niewiasty są zbyt zajęte, by zwrócić uwagę na jego nieco nerwowe ruchy, na spojrzenia kierujące się przez cały czas w kierunku łona i ud, na jego dziwaczne uśmieszki. A on bezkarnie zaspokaja swe niezdrowe żądze i gwałci w myślach Hannah. I gdy pomieszczenie wypełnia świdrujący wrzask i płacz, gdy brzemienna prze z całych sił, chcąc wydać na świat potomka i zakończyć własne męki, gdy Anita niemal miażdży jej dłoń w uścisku, gdy staruszka z rozszerzonymi pod wpływem emocji oczami stara się odebrać poród - drzwi od strony szynkwasu otwierają się z hukiem i przy akompaniamencie przekleństw, wyzwisk i złorzeczeń wpada Herman Nur, karczmarz. Widok jego surowej miny wystarcza, by Anita wróciła do kuchcikowania. Felka już nie ma - wybiegł bocznym przejściem, albo się gdzieś schował. Jedynie Klementyna trwa nadal na miejscu. Nur zbliża się i wygraża jej, a ona ujmując główkę dziecięcia odgraża się i pyskuje, nazywając go przy tym obleśnym knurem. Po krótkiej, acz ostrej wymianie zdań gospodarz odchodzi. Wie dobrze, że nie może pozwolić sobie na wyrzucenie starej Klementyny - toż to najlepsza kucharka w okolicy - a na dodatek denerwuje go raban towarzyszący narodzinom. Anita natychmiast zostawia garnki i podaje starszej kobiecie czyste zawiniątko. Klementyna owija nim małe ciałko, bierze kuchenny nóż i przecina pępowinę. Kładzie dzidziusia obok wyczerpanej, spoconej matki. Ta obejmuje niemowlaka, przytula i wysapuje tylko jedno pytanie: - Chłopiec? - Tak - rzecze uśmiechając się serdecznie gospodyni - masz syna. Serce Hannah wypełnia nieopisana radość, wręcz euforia. Ma syna, silnego, mocnego, zdrowego. Nie tak słabego jak ona, czy jej córka. Ma chłopca, który będzie umiał się bronić i który będzie bronił i je. Na swoim chłopie nie może polegać - pijak, dziwkarz i nierób. Twarz Hannah promienieje. - Nazwę go... Erwin. Tak. Po wuju... Erwin Kudan? Czyż to nie piękne imię? - Owszem, dla pięknego chłopczyka - dolatuje gdzieś z boku odpowiedzieć. Klementyna podnosi się i idzie gotować. W takich oto trudach przyszedłem na ten ziemski padół. I nie wiem, za jakie pieprzone grzechy. Dzieciństwo... Cóż mam o nim rzec. Było. Minęło. To była dla mnie prawdziwa szkoła życia, wiele się nauczyłem. Nie potrzeba mi chodzić na żadne uniwersytety i słuchać tych popieprzeńców, którzy to tak naprawdę gówno wiedzą. Od kiedy pamięcią sięgam ojciec zawsze był wrednym sukinsynem. Krzyki w domu, bicie matki, mnie i siostry były na porządku dziennym. Wiele razy stłukł mnie na kwaśne jabłko. Kurwa! Niemal zabił! Chodził prawie cały czas zalany w zniszczonym, śmierdzącym odzieniu. Wszystkie korony, jakie udało mu się zdobyć przepijał albo przegrywał w karty. Trzymał z różnymi podobnymi mu szumowinami. Był łajzą, jednym wielkim odchodem. Ludzie się z niego naśmiewali... Skurwysyn! Jak ja mogę nazywać go swym rodzicielem, sam się sobie dziwię. Cieszyłem się, gdy go nie widywałem, dlatego też często przebywałem na mieście, byle dalej od domu. Niemal zawsze, gdy akurat siedziałem w chacie i gdy przychodził pijany, szedł w moim kierunku. Wiedziałem co zaraz nastąpi, ale w żaden sposób nie mogłem temu zapobiec. Pamiętam, że prosiłem, błagałem, by mnie nie bił... Musiałem wtedy wyglądać żałośnie. Jęcząc i płacząc leżałem przycupnięty do ściany i traciłem resztki godności... Sukinsyn nie przejmował się jednak. Dochodził i kopał po całym ciele. Upadlał mnie całkowicie, nie reagował na me zachowanie. Nienawidziłem go! Chciałem nawet zabić, zadźgać w nocy skurwiela jak śpi! Na samą myśl o tym odczuwałem satysfakcję, wyobrażałem sobie jego ciepłą, brunatną krew wypływającą z poderżniętego gardła. Coś mnie jednak powstrzymywało. Nie mogłem go tak po prostu zarżnąć, zawdzięczam mu przynajmniej jedno - swe istnienie, w końcu to on mnie spłodził; chociaż tu się sprawił. Matka wpierw próbowała mnie bronić, ale gdy i jej się dostawało, dała spokój. Wychodziła z domu albo udawała, że niczego nie widzi. Zostawałem sam. Bezsilny. Dlatego właśnie nie lubiłem jej, mimo że utrzymywała całą rodzinę. Jak mogła go tolerować, jego wybryki, zdrady i pijaństwa?!... Była mi jednakże zdecydowanie bliższa, niż ten zasrany dureń, też przez niego cierpiała. Ileż to razy byłem świadkiem takiej oto sceny: zapity ojciec wpada przez rozklekotane drzwi i zamiast lać mnie po łbie, uderza matkę, zrywa jej stare, dziurawe suknie i zdejmuje swe spodnie. Rzuca ją na podłogę, jak szmatę, uderza parokrotnie i gwałci. Tak, kurwa - gwałci! Inaczej nie można nazwać tego, co widziałem. Czasami łamało się coś we mnie i próbowałem jej pomóc, ale byłem za słaby. Niepotrzebnie się buntowałem, gdyż wpadał tedy w taką furię, że doskakiwał do mnie i napierdalał z całych sił. Osłaniałem się rękoma, jednak niewiele to pomagało. To wtedy omal kilka razy mnie nie zabił. Bił do upadłego, budziłem się dopiero w świątyni Shallay; obolały, posiniaczony, zalany krwią. Ledwo żyw. Kapłanki sporo razy miały ze mną do czynienia, można by rzec, byłem ich stałym pacjentem. Nawet lubiłem tam przebywać, mogłem odpocząć od gnuśnego, brutalnego życia. Niestety pobyty te były krótkotrwałe i jak tylko poczułem się lepiej musiałem opuścić przybytek. I znów powrócić do piekła. Które pewnego dnia nagle się skończyło. Nawet nie wiem, co robiłem w tym czasie. Kojarzę tylko, że to siostra jako pierwsza mnie o tym poinformowała. - Ojciec nie żyje - wydyszała. Uśmiechnąłem się głupkowato. Nie wiedziałem co rzec, jak się zachować. Powoli mój śmiech stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej szczery. Po chwili ryczałem z radości. Objąłem ją w pasie, chciałem tańczyć, pragnąłem, by i ona się ze mną cieszyła. Ona jednak odepchnęła mnie mocno i z poirytowaniem zaklęła na mnie. Wybiegłem z domu niczym więzień puszczony na wolność. Biegłem i radowałem się tym, że tu jestem, tym, że minięty żebrak skamlał o jałmużnę, tym, że zaprzęgnięty koń wywrócił wóz, tym, że na czystą suknię grubego babsztyla inny babsztyl wylał pomyje, tym, że w ciemnej uliczce jakiś dzieciak został napadnięty przez swoich rówieśników. Tym, że ojciec odszedł! Gdy już trochę ochłonąłem, zacząłem się szwendać po Solhenville. Rozmyślałem. Zastanawiałem się, kto go załatwił - ''nieszczęśliwe wypadki'' nie należały u nas w miasteczku do rzadkości - i z góry byłem wdzięczny temu komuś. Uczynił to, czego ja nie odważyłem się zrobić przez całe swoje życie. Musiałem dowiedzieć się więcej. Zawróciłem w kierunku chaty... - Kutas! Słyszałem o twoim skurwielu! Od razu poznałem ten lekko zachrypnięty głos. Kraciany. Nie powiem jego prawdziwego imienia. Swój przydomek zawdzięczał temu, iż uciekł kiedyś z celi wyginając przerdzewiałe kraty okienne. A musiał się jeszcze przecisnąć przez to okienko, a jak powszechnie wiadomo nie jest ono zbyt duże. Ale i tak po trzech dniach znowu go dorwali... Szz kurwa! Pierdolić to, odbiegłem od tematu. A więc: nie można było przepuścić takiej okazji. Poszliśmy to oblać. Kraciany jest starszy ode mnie o dwa, trzy lata. Podówczas miał czternaście i był moim mentorem i nauczycielem. To on zapoznał mnie z odpowiednimi ludźmi. To on pokazał mi, jak umiejętnie kraść. To on nauczył mnie grać w karty i kości, a przy tym oszukiwać tak, by nikt tego nie zauważył. Zawdzięczam mu niemal wszystko, co potrafię - umiejętność radzenia sobie w życiu. Jest moim najlepszym kumplem i nie wahałbym się oddać za niego życia. Tak. Dziwisz się? Myślisz, że jestem podłym, tchórzliwym skurwielem?! Wiedz, że nie jestem taki, jakim był mój ojciec! Nie znasz mnie. Może i jestem podstępny, zawistny, cyniczny, brutalny... Jednakże za prawdziwych towarzyszy gotów jestem umrzeć, jestem lojalny. To więź, jaka się między nami wytworzyła, niepisana umowa. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, lecz wiem na pewno, że oni również zginęliby próbując mnie ratować. Prawda, niewielu ich, ale są. Kraciany, Grzybiarz... i Lucy... O bogowie... Czemu...? Lucy... Moment. Już się zbieram w garść... Lucy. Piękne dziewczę o długich, kasztanowych włosach i głębokim, ciepłym spojrzeniu. Jej uśmiech na twarzy... Jej małe usta, nosek, zapach rumianku, który od niej bił... Zawsze używała takich perfum i tylko takich. Nigdy nie zapomnę woni jej ciała. Ile to razy podarowałem jej rumiankowe kwiatki. Naprawdę je lubiła, a ja uwielbiałem ją nimi obdarowywać. Miała na mnie duży wpływ, była dla mnie kimś ważnym, najważniejszym w życiu nawet. Już nigdy nie spotkam kogoś podobnego do niej. Brakuje mi jej. O jakżesz mi jej brak. Ranald mi świadkiem, że kochałem ją szaleńczo i gdybym tylko mógł, bez wahania oddałbym własne życie, aby ją uratować. Znaliśmy się dość długo - ot z podwórka, jak to dzieciaki bawiliśmy się razem w szczeniackich latach. Dopiero w wieku czternastu lat nasza znajomość przerodziła się w głębsze uczucie. A to w głównej mierze za sprawą mej siostry. Dość dziwne, nieprawda? A było to tak: Siedziałem sam w izbie na kozetce, wyobrażając sobie nagą szlachciankę... i co chyba oczywiste - mnie nagiego razem z ową szlachcianką. Cóż ja tam z nią nie wyprawiałem, heh. Wstyd gadać. W pewnym momencie coś zastukało w drzwi, wyrywając mnie z błogiego stanu upojenia erotycznego. Szarpnęło mną, ale siedziałem dalej, starając się podtrzymać fantasmagorie. Cholera, stukało dalej. Wstaję podenerwowany, napięcie opada, obrazy oddalają się w błyskawicznym mgnieniu, zmysły nie tak dawno mocno wyostrzone stają się z powrotem tępe. Otwieram, a tam ma siostrzyczka, jakby jej kto powiedział, że odziedziczyła fortunę. Wchodzi delikatnie na palcach i zaczyna się obracać wokół mnie, zmuszając do tańca. Przez chwilę stoję oniemiały, lecz następnie chwytam ją mocno. Uśmiecha się do mnie głupkowato. - Twoja siostra straciła dziewictwo, braciszku, jest już prawdziwą kobietą. Nie to co ty, chłopczyku - i idiotycznie uderza mnie dłońmi w klatkę. - Jak to? - pytam zdziwiony i rozsierdzony jej kpiną. - Pamiętasz Marka? - rzecze. Znałem tego bęcwała, ślinił się na sam jej widok. Nie sądziłem żeby kłamała. Jeśli zgodziła mu się oddać, na pewno to wykorzystał. Przytaknąłem skinieniem głowy. - On był tym szczęściarzem, który jako pierwszy mnie zdobył. Był taki męski i namiętny... Gdybyś widział jakiego ma dużego! Nie to, co ten twój... Wyrzuciła z gardła stek bzdur i najokropniejszych obrzydlistw w stosunku do mnie, jakie była w stanie wymyślić; me relacje z siostrą nigdy nie układały się najlepiej. Nie zdzierżyłem. Odwinąłem jej w pysk z otwartej, tak że aż upadła, i szybkim krokiem wyszedłem z chaty. Całe me wnętrze gotowało się w środku i buzowało. Szedłem przed siebie, nie wiedząc dokąd zmierzam... Wiedziałem jednakże doskonale, wmawiałem sobie tylko, iż nie zdaje sobie z tego sprawy. Szedłem udowodnić swoją męskość, przekonać siostrę, a przede wszystkim siebie, że jestem zdolny do tego, co ona i ten pierdolony Mark, a nawet przewyższam ich niczym rzemieślnik górujący w swym fachu nad czeladnikiem. I w takich oto okolicznościach ujrzałem Lucy. Szła poprzeczną drogą, odwrócona bokiem do mnie, przez co jeszcze mnie nie zauważyła. Słońce miało się ku zachodowi, ale wciąż było widno. Wtedy chyba po raz pierwszy dostrzegłem w niej nie przyjaciółkę z podwórka, a atrakcyjną, ujmującą wdziękiem dziewczynę. Podbiegłem do niej. Słowa, jakie padły owego dnia zapamiętam do końca życia, tak jak i ją. - Cześć Lucy. - Cześć, co słychać? - poderwała głowę tak gwałtownie, że wyimaginowana szlachcianka wyglądała przy niej jak miastowa żebraczka. Instynkt ozwał się we mnie. - Jestem samotny - rzuciłem z drżeniem w gardle. Popatrzyła na mnie inaczej niż zawsze, wiem to na pewno, takie rzeczy się czuje, nie trzeba słów. Cała wściekłość uleciała ze mnie gdzieś w cholerę, w jej miejsce pojawiło się natomiast podniecenie - a raczej dzikie pożądanie - i strach przed reakcją drugiej strony, lęk przed tym, by jej nie zrazić, by nie odmówiła. Chwile jakie minęły po mej wypowiedzi wydawały mi się tedy całymi dniami. Nigdy mi tak na niczym nie zależało, jak na jej pozytywnej odpowiedzi na me niewykrzyczone przecież wołanie. - Ja też - rzekła wreszcie. Częściowo odetchnąłem - zaproszenie zostało przyjęte; serce nadal jednak mocno dudniło w piersi. - A więc?... - spytałem. - A więc?... - odparła. Musiałem działać. - A więc przejdźmy się - zaproponowałem. Uśmiechnęła się i ruszyliśmy. Ostatecznie wylądowaliśmy w jednym z karczemnych pokoi do wynajęcia. He he. Jeśli będziecie kiedyś w Solhenville, wpadnijcie ''pod Grubego Zwierza'', wynajmijcie piątkę, a kładąc się do snu uczujecie rumiankowy aromat. Było cudownie. Dysząc, zbliżyłem się do niej, czując na szyi jej własny oddech. Serce rwało się na wolność. Dotknąłem piersią jej piersi i uczułem, że i u niej wyrywa się z całych sił. Objąłem dłońmi jej krągłe pośladki, sunąc następnie palcami wzdłuż pleców, masując mięśnie szyi i zatapiając wreszcie ręce w wichrze jej brązowych, gęstych włosów. Usłyszałem cichy jęk rozkoszy. Przytknąłem usta do jej ust, maleńkich, figlarnych. Zgrabnie wsunęła swój język między moje zęby, ja natomiast miałem z tym trochę kłopotu. Szczęśliwie wiedziała co czuję i ściskając w swych rączkach me policzki pomogła mi przełamać pierwszą i jedyną tej nocy wpadkę. Zaczęliśmy krążyć wokoło, całując i obejmując się po całym ciele; wyglądało to tak jakbyśmy tańczyli. Stanęła. Zatrzymałem się także. - Ubranie - szepnęła mi do ucha. Dość powoli, nieco majestatycznie... heh... zacząłem rozwiązywać jej kaftan. Niebawem już klęczałem, przyciskając głowę do jej łona, piersi. Całując jej sutki. Byłem w raju. Straciłem poczucie rzeczywistości; była tylko ona i ja. Jej nagie ciało pieściło moje i na odwrót. Jęki i okrzyki zachwytu wydobywały się teraz z naszych ust w miarę równomiernie. W pewnym momencie nawet śmialiśmy się jak szaleni, gdy Lucy skoczyła na mnie, obejmując w pasie nogami, a rękoma chwytając za szyję. Moje usta brodziły w jej jędrnych i dorodnych jak na czternastolatkę piersiach, a ręce przytrzymywały ją za uda... Pamiętam, że zacząłem wtedy tańczyć niczym obłąkaniec, Lucy krzyczała i podrygiwała rytmicznie biodrami w czym pomagałem jej jak mogłem rękoma. To było kompletne pijaństwo i zauroczenie seksem. W końcu nie dałem rady i padłem wraz z nią na podłogę. Jedyne o czym myślałem, to ażeby złapać w płuca jak najwięcej powietrza, byłem kompletnie wymęczony i wyzuty z sił. Ona natomiast dalej podjęła miłosne igraszki. Leżałem niemalże na wpółmartwy a ona robiła ze mną co chciała. Poniewczasie sama legła na mym ciele, spocona, pozbawiona energii. Tej nocy narodziła się nasza prawdziwa miłość. Lucy była mą jedyną wybranką, pomimo że zarówno ona jak i ja mieliśmy innych partnerów. Wiedziałem także, że ja jestem jej jedynym mężczyzną, zresztą sama mi to wiele razy powtarzała. Gdy któreś z nas nie chciało, by drugie spotykało się z jakąś osobą, po prostu mówiło to otwarcie, a taka znajomość natychmiast została urywana. Byliśmy wolni, nie ograniczaliśmy się wzajemnie, natomiast tolerowali wzajemne decyzje. Dla mnie był to idealny związek, mogłem robić co chciałem, wiedząc, że Lucy nie będzie mieć do mnie pretensji. Jej takie wyjście równie pasowało najbardziej. Każde wiedziało, że jest najważniejsze w życiu drugiego. To się nazywa zaufanie. Rzadko czegoś takiego można uświadczyć u ludzi. Czułem się najszczęśliwszym człowiekiem w Starym Świecie, bo miałem przy boku Lucy, i nawet z samym Cesarzem nam miłościwie panującym Karlem Franzem I nie zamieniłbym się miejscami.
Los jest jednak okrutny... Pierdolony, brutalny świat!!! Świat pełen jest skurwysynów, którzy widząc czyjeś szczęście muszą je zniszczyć! A zabić takich! Wyrżnąć chujów wszystkich!!!... Zwykły dzień, jakich wiele. Szedłem do Lucy w umówione, ulubione nasze miejsce ''pod Grubym Zwierzem'', gdzie wszystko się zaczęło. Zaniepokojony trochę sporym tumultem zebranym przed gospodą, przyspieszyłem kroku. Gdy do uszu doszła mnie wieść o morderstwie popełnionym na młodej dziewczynie serce podeszło mi do gardła. Stanąłem jak rażony gromem z jasnego nieba. To naturalne, że pomyślałem wtedy o Lucy. W głębi duszy (czy my mamy jakąś duszę?, kapłani mówią, że tak) wmawiałem sobie desperacko, że to ktoś inny, nie ona, nie ma malutka [osiemnastoletnia] Lucy. Przerażony jak nigdy, drżący na całym ciele, zacząłem przeciskać się przez ciżbę. Parłem ostro i brutalnie, pamiętam iż ktoś zaklął na mnie i próbował zagrodzić drogę... Pierdolnąłem mu w gębę, łamiąc nos, z którego natychmiast buchnęła farba. Nikt i nic nie było mnie w stanie zatrzymać, chyba jeno śmierć. Dotarłem pod drzwi. Obok stało trzech strażników. Nie przepuszczali nikogo. Mówiłem, krzyczałem, że muszę zobaczyć kto tam leży, że to może... Nie byłem w stanie wypowiedzieć tego na głos... Kurwa, rzuciłem się na nich, odpychając na boki i wbiegłem do karczmy. Kolejni strażnicy w środku i kilku jakichś innych ludzi. Krzyki, stukot podkutych buciorów, przekleństwa... Zauważyłem spoczywające martwe ciało tuż obok jednego ze stolików... To była ona... Padłem do niej na kolana łkając spazmatycznie. Ślina ściekała mi z rozwartych ust padając na kołnierz, a ryk mój pełen nieopisanego bólu i żalu wstrzymał na chwilę osłupiałych strażników, którzy już się szykowali dać nauczkę bezczelnemu obywatelowi... Trzymałem w dłoniach jej martwą głowę, przyciskałem do piersi, cholera, chciałem by część mego życia przeszła na nią, by jakaś iskierka paląca się w mym sercu przeskoczyła na nią... Ranaldowi niech będą dzięki, że miała przymknięte powieki; nie zniósłbym widoku jej nieżywych, błękitnych oczu. Tylko anioły mają takie oczy... Zbliżyłem twarz do jej wąskich ust. Poczułem chłód bijący od nich, były zimne... martwe... nie czuło się krwi, ciepła... Całowałem ją tak długo aż straż miejska nie pochwyciła mnie i nie zabrała zakuć w dyby (stałem już kiedyś w dybach, cholernie męczące; ale tamtego dnia myślałem tylko o Lucy). Nie potrafiłem powstrzymać obficie płynących łez, chociaż ostatni raz płakałem będąc bity jako dziecko przez ojca. Byłem tak zrozpaczony, że gniew i frustracja w ogóle się mnie nie imały... Była wyłącznie Lucy... Wraz z jej śmiercią częściowo umarł dawny Erwin. Rozpoczął się nowy etap w mym życiu. Zacząłem pić, ćpać... Nie to, że wcześniej tego nie robiłem, lecz teraz stałem się niemal nałogowcem... Będąc totalnie zalany i zadymiony odpierdalały mi czasem takie rzeczy, że ktoś mógł mnie wziąć za człeka opętanego przez demony: wychodziłem na ulice i wrzeszczałem, że zabiję wszystkich ludzi, a zacznę od pojeb-pierdol-skurwiel-chuja (język często mi się łamał i plątał), który zabił mą kobietę i zrobię mu to, co on zrobił mojej Lucy, tyle, że ja będę mu podrzynał gardziel powoli, tak by cierpiał jak najdłużej, by dławił się własną krwią... Dobrze się poznaliśmy przez ten czas ze strażnikami, często mnie odwiedzali, a i ja często u nich gościłem. Nie wiem jakim cudem udało mi się wyjść z nałogów. Jednym z powodów były na pewno koszta, jakie wiązały się z zakupem takowych środków, nie to jednak przesądziło. Sam się wyzwoliłem i to niemal z dnia na dzień. Przestałem brać, zacząłem odmawiać... Przez ostatnie tygodnie wegetowałem, byłem jak ojciec, a może kurwa zawsze byłem taki jak on, tyle że nie chciałem się do tego przyznać? Sam już nie wiem. Mordercy oczywiście nie znaleziono. Jebana straż, cóż oni kurwa robią, za co im płacą z naszych podatków!? Szukałem na własną rękę: sam, przez znajomych, gdybym mógł wyznaczyłbym nawet nagrodę, lecz nie stać mnie było. Dałem pokój. Nie miałem po co żyć, zacząłem się pieprzyć z każdą pierwszą lepszą. Zacząłem uwodzić, wykorzystywać (kraść już wcześniej kradłem, teraz jednak o wiele częściej się to zdarzało). Tego dnia przyszedłem do chaty na kacu, zastałem siostrę pieprzącą się z Justusem - bratem Marka. Przez te kilka lat stała się dziwką i uprawiała miłość wszędzie i z każdym, kto miał coś cennego do zaoferowania; a czym ja się od niej obecnie różnię?, nadal nie znajduję odpowiedzi. Jestem nikim, a mam dopiero osiemnaście lat; życie uczyniło ze mnie tego, kim jestem... To ono nas urabia... Wziąłem swe najprzydatniejsze przedmioty i wyszedłem. Miałem postanowione: ruszam w świat, w Solhenville nie ma dla mnie miejsca, już nic mnie tu nie trzyma. - I tak oto stoję przed tobą. - Dość- ciekawa historia... Czemu postanowiłeś mi ją opowiedzieć? - Z dwóch powodów: postawiłeś mi kufel piwa ''pod Wyjącym Cietrzewiem'' - to po pierwsze, a po drugie - chcę żeby świat wiedział, że istniała kiedyś wspaniała dziewczyna o imieniu Lucy i że nie powinna umrzeć. Wielu ludzi podlejszych żyje podczas, gdy ona w Krainie Morra... - Wielka strata, Erwinie... - Zaprawdę wielka, bardzie!... Spiszesz naszą historię? - Taak. Jest tego warta. Poza tym ma dobre zakończenie, nieszczęśliwe... - ?egnaj bardzie... - podjąłem drogę traktem prosto przed siebie (i jak często zdarzało się już w moim życiu), nie wiedząc dokąd. - Uważaj na siebie chłopcze, na szlaku wiele jest niebezpieczeństw! - A ja jestem jednym z nich! - odkrzyknąłem. - Bardzie! - Zwróciłem się raz jeszcze ku niemu. Przystanął i odwrócił się. - ?ycie to wielkie gówno, którym wszyscy jesteśmy upaprani. Jedni mniej, inni bardziej. Jednakże wszyscy bez wyjątku... Dopisz to na samym początku. - Ruszyłem, zostawiając go sam na sam z mą myślą przewodnią. Świat czeka na mnie. Będę brał z niego całymi garściami...
KONIEC
P.S. Niestety Erwin Kudan zginął nim zdążyłem napisać jego historię. Dokończyłem ją po jego śmierci. Komuś może wydać się to dziwne, niepotrzebne, nie mi jednak. Erwin jest jedną z tych postaci, których nigdy się nie zapomina. Mimo, iż jego dzieje były krótkie, to na pewno będę go pamiętał do końca życia. Wśród wielu postaci, jakie miałem, Kudan należy do tych, z którymi najbardziej się identyfikuję. Jest do mnie podobny, mamy nieco wspólnego: wiek, wygląd, częściowo charakter. Oczywiście są i cechy przeciwne (nawet sporo ich), ale nie będę tu rozpisywał analizy swojej osobowości, bo i tak by mi to nie wyszło. Wspomnę tylko, że Erwin nie zasłużył na taką śmierć, jaka była mu dana, a jaką zgotował mu gracz go odrywający, czyli ja. I jeszcze jedno: Erwin wbrew pozorom, np. klasa łotrowska, był dobrym człowiekiem, jeśli już chce się rozgraniczać na tych czarnych i białych. ERWIN ŻYJE
Opowiadanie zamieszczone dzięki współpracy z zaprzyjaźnionym serwisem