Zareklamuj się na Strefie »
Nie masz jeszcze konta?
» Zarejestruj się
» Przypomnij hasło
Braterstwo Wilka

Braterstwo Wilka

Data opublikowania: 20.09.2007, 03:53
Ostatnia edycja: 20.09.2007, 20:33

                                                                                                            Cresst, hrabstwo na Północy, na terenie Creyden, na tronie C. od wieków

Przedstawiciele rodu De Lettenhove (zob.), w herbie dwie

Złote lutnie na zielonej tarczy, od 1852 roku w C. rządzi hrabina Janina (*1830)

Inni przedstawiciele:

Alfred (*1827-1852)

Pankratz(*1800-1840)

Julian(*1851)

 

Encyklopedia Maxima Mundi

Tom III

 

 

I

 

 

-Geralt… tak, G-E-R-A-L-T, źle, nie Gerard, panie setniku, dajmy z tym spokój,  konieczne to?

-No, panie takoż nam król Foltest we własnej osobie polecił: każdego podróżnika do Wyzimy wkraczającego spisywać, znaczy – konieczne. Skąd podróżujecie?

- Z Mahakamu.

- Oo, dalekoście byli, tak… hm, wzrost hm… - setnik mruczał do siebie, jednocześnie bazgrząc coś na pokaźnej kartce papieru – taak a włos? – setnik zadarł głowę, spoglądając na wiedźmina – włos biały… dobra… tutaj to nie ja – wodził wzrokiem po kwestionariuszu -  tu też nie, o tutaj – skąd pochodzicie, panie?

- Rivia.

- Takem sądził, He He, akcent iście rivski, taak hm, bywaliście w Wyzimie?

- Bywalim.

- No pięknie, aha, hm, hm… o, podpisik proszę.

Ciekawe jak podpisują się zwykli chłopi, pomyślał wiedźmin. Krzyżykiem? Zaraza, coraz trudniejsze to podróżowanie.

- No i mamy to za sobą – setnik pokazał w uśmiechu brązowe  wręcz zęby – udanego pobytu w Wyzimie życzę.

Wiedźmin odpowiedział mu suchym, wymuszonym uśmiechem i ruszył przed siebie, ciągnąc konia za uzdę.

-Panie wiedźmin! Konia tutaj! – zawołał gruby chłop z czarnym wąsem.

-Dzięki, nie trzeba! – Geralt odmachnął mu ręką.

-Trzeba, panie wiedźmin – wtrącił pewnie i dość bezczelnie idący obok strażnik – takie przepisy.

-Słucham?

-Słyszałeś, wiedźminie. Konia o tam – wskazał ręką – dajcie, do zagrody. Za dwa oreny dziennie konik sobie postoi bezpiecznie i nażre się do syta. Bo jak nie to zwierzaka za mury miasta. Na naszych Wyzimskich ulicach zwierzyńca nam nie trzeba.

Geralt skrzywił się, wzruszył ramionami i odszedł bez słowa w kierunku zagrody. Zdzierstwo, pomyślał. Nie ma pieniędzy, konia za miasto. Czyli konia też nie ma. Jak nie ukradną, to zeżarty. Pieprzony postęp.

-Witamy, witamy pana wiedźmina w Wyzimie, naszym pięknym miasteczku – chłop naprawdę starał się być uprzejmy – na czas określony czy ee, czy nie?

- Na nieokreślony raczej.

-Aham, no to jasne, konika proszę, a tutaj pana numerek – powiedział, wręczając Geraltowi kawałek drewna z wyrytą runą- zapłata przy odbiorze –mrugnął okiem -  do zobaczenia!

Wpisy, numerki i dwa oreny dziennie, oszaleję, cholera - klął wiedźmin w myśli.

 

II

 

Wiedźmin zakasał rękawy i zaczął wreszcie pałaszować swoje udko kurczaka, które po wyprawie po piwo, przypominającej raczej slalom między leżącymi, półleżącymi, siedzącymi i kucającymi pijakami, nieprzyjemnie ostygło. Nie mówiąc o ziemniakach i zakąsce, bo te sprawiały wrażenia kompletnie nie podgrzanych. Geralt jadł, popijał piwem i obserwował gości. Było na co popatrzeć, bo co chwilę w którejś części lokalu rozpoczynała się jakaś bójka. Kończyły się zazwyczaj upadkiem obu uczestników, spowodowanym nadmiarem alkoholu, ale czasem lali się równo, również za sprawą alkoholu. Ze swojego ciemnego kąta, Geralt miał doskonały punkt widokowy na całą karczmę. Nic go nie miało prawa zaskoczyć. Kolejni goście, kolejna bijatyka, czy też sunący do niego karczmarz.

- Podać coś jeszcze, panie? – spytał uprzejmie.

- Kufel piwa – powiedział wiedźmin, podając właścicielowi pustą szklankę – aha, izby na nocleg szukam. Znajdzie się coś?

-Niestety, panie – z twarzy karczmarza zniknął uśmiech, zmarszczyła się i nabrała smutnego wyrazu – po ostatnim pożarze, będzie z pół roku temu, stryszek jest niezagospodarowany i strasznie cieknie. Przykro mi tedy panie, ale nie mogę was przenocować.

- Cóż, - skrzywił się Geralt, krzyżowało to bowiem jego plany – ale na piwo mogę liczyć?

- Służę, panie – powiedział karczmarz i oddalił się pospiesznie.

Niedobrze, cholera, chciałem tu zanocować. W innej gospodzie pewnie nie będą chcieli mnie przenocować. Za mój paskudny pysk. Białe , inne włosy. I miecz na plecach.

Tymczasem w naprzeciwległym rogu karczmy, prali się, sądząc z ubioru, rzeźnik z młynarzem, a do karczmy wszedł pachołek w czerwonym stroju. Ładna, ruda kelnerka z uśmiechem podała wiedźminowi piwo.

-Możesz zanocować u mnie – szepnęła, podając mu piwo i mrugnęła okiem. Geralt, nie wiedząc, co powiedzieć głupio się uśmiechnął. Kelnerka, zawiedziona, natychmiast odeszła, a wiedźmin spojrzał na jej tylne gabaryty, przeklinając w duchu swój kretynizm. Ominęło go bowiem niemało.

Rzeźnik osunął się właśnie pod stół. Miał złamany nos i rozcięty łuk brwiowy. Wszyscy wiwatowali, a drwal uniósł ręce w geście tryumfu i krzyknął coś głupiego.

Geralt westchnął.

Pachołek, który niedawno wszedł do karczmy, rozmawiał z gospodarzem. Właściciel wskazał mu ręką kąt Geralta. Wiedźmin poruszył się niespokojnie i sprawdził , czy sztylet jest na swoim miejscu. Poprawił opaskę, miecz i czekał. Blondyn w czerwonym kubraku z trudem przeciskał się przez tłum. Geralt, niepozornie, niby  przeciągając się, sięgnął po sztylet, ukryty w cholewie buta. Prawego. Pachołek dopchał się do stolika i wysapał.

- Wiedźmin… Geralt?

- To ja.

- Szczęście, otóż: panna de Vartess wzywa pana do siebie. Ma ona jakoby do pana ważną sprawę. Podpowiem panu że ma to jakiś związek z panem Jaskrem, obecnie anonimowo w Wyzimie przebywającym. Ale tego pan nie słyszał.

- Z panem Jaskrem… - wiedźmin przeciągał słowa – dobra… prowadź tedy … jak cię zwać?

- Mnie? – zamrugał nerwowo pachołek i zaczerwienił się – Trokar.

- Idziemy, Trokar – powiedział wiedźmin i dokończył piwo.

 

 

III

 

- Trokar?

- Tak, panie?

- Kto to jest? Ta de Vartess?

- Czarodziejka – było ciemno, ale Geralt dostrzegł, że chłopak znowu się zaczerwienił.

- Lokalna, Wyzimska?

- Nie, panie. Ale mieszka tu na stałe.

- I jaki to ma związek z Jaskrem?

- Nie mnie pytajcie, panie.

Szli przez ulice miasta. Długo. Było przyjemnie chłodno i jasno, bo księżyc w pełni. Patrolujący ulice strażnicy mierzyli ich zimnym wzrokiem. Wysoki, białowłosy, blady jak śmierć, uzbrojony w miecz, noszony w dodatku na plecach mężczyzna idzie za blondwłosym chłopczykiem. To się źle kojarzy. A mężczyzna paskudny ma pysk.

- Tutaj, panie – zatrzymali się przed niepozorną kamieniczką – żegnajcie.

Trokar pospiesznie oddalił się. Wiedźmin stał z głupią miną przed drewnianymi drzwiczkami. Zauważył, że kołatka ma kształt. Geralt nie miał pojęcia, dlaczego akurat kołatka rzuciła mu się w oczy. I nie obchodziło go to. Ale zakołotał. Drzwi otwarły się, prawie natychmiast i stanęła w nich ładna brunetka.

- Panna de Vartess? – spytał niepewnie.

- Nie, to nie ja – powiedziała z uśmiechem – wchodzisz, Geralt?

Wszedł do małego, ciemnego pokoiku. Nagle ściany zawaliły się i przed oczyma wiedźminowi stanął wielki pałac, oświetlony w południowe słońce. Odruchowo sięgnął po miecz i zgarbił się. Psiakrew, pomyślał, nie panuję nad tym.

- Uspokój się – rzuciła blondynka, chichocząc – nie przejmuj się, reakcje innych są znacznie zabawniejsze.

- Odruch, wybacz – wymamrotał.

Zaczerwieniłbym się. Po prostu czuję, ze bym się zaczerwienił. Zaraza.

- Wybaczam – powiedziała, śmiejąc się – chodź, zaprowadzę cię do niej.

Weszli na piaszczystą ścieżynkę, wijącą się pośród trawników. Rozmawiali.

- Więc- zaczął wiedźmin – po co ja, wiedźmin, pannie de Vartess? I co ma do tego wszystkiego Jaskier?

- Więc – sparodiowała go blondynka – pani de Vartess pomaga twojemu przyjacielowi. Ty, do tej pomocy się przyłączysz, bądź druha zostawisz, to zależy od ciebie. A o co wszystko chodzi wyjaśni ci on sam, chodźmy, czeka na ciebie.

Weszli do pałacu przez duże drewniane drzwi otwierające się same, gdy ktoś przychodzi. Magia była wszędzie, Geralt schował medalion pod koszulę bo miotał się niemiłosiernie.

Weszli do komnaty, ale wiedźmin wiedział kogo tam zastanie. Jedną osobę słyszał bowiem już od wrót. Pytaniem było kim jest druga osoba.

Mężczyzna w różowym kubraczku i takim samym kapelusiku z niebieskim piórkiem siedział na wielkiej kanapie i opowiadał, gestykulując. Był zdenerwowany bo jego ćwiczony głos rwał się i często przechodził w sopran.

- … i wtedy na mnie! Czterech ich było takie o takie wielkie miecze mieli! I jeszcze ten dziad z różdżką! Powiadam ci, Weroniko, wiałem jak nigdy w życiu! O matko moja, Geralt!

Jaskier zerwał się z kanapy i podbiegł do wiedźmina, po czym złapał go, tak jak łapią przestraszone małe dzieci rodziców.

- Co jest, Jaskier? – Geralt spojrzał mu w oczy.

- Oj Geralt, Geralt! Koniec ze mną! Znajdą mnie! Zabiją! Utną głowę i zrobią stracha na wróble! Chodź, przedstawię ci Weronikę.

Wziął go za rękę , po czym przyprowadził do drugiej osoby siedzącej na kanapie.

- Geralt, to jest Weronika de Vartess, czarodziejka, potężna czarodziejka, powiadam ci Weroniko, to jest Geralt z Rivii, wiedźmin, hmm jaki on jest to ty już wiesz.

Weronika de Vartess była, jak ocenił Geralt, była po prostu piękna. Miała prawie sześć stóp i sięgające ramion , proste blond włosy. Jej delikatna twarz i niebieskie oczy fantastycznie współgrały z lazurową sukienką, wdzięcznie rozdartą na długości uda, aż po biodro.

- Zostawimy cię teraz, wiedźminie sam na sam z twoim druhem – zaczęła miękkim głosem – ale potem… mamy kilka spraw obgadania

Geralt nie zrobił tego błędu co w karczmie i nie zapomniał języka w gębie. Choć patrząc na perspektywę spędzenia jakiegoś czasu, a może nawet nocy w pałacu, incydent w karczmie wclae nie był błędem.

- Najpierw obowiązki, potem przyjemność, pani – powiedział Geralt z uśmiechem. Chciał, żeby ten uśmiech został uznany za ładny.

- Jestem Weronika, Geralt, to do zobaczenia później.

Mrugnęła do niego, odchodząc.

Gdy zamknęły za sobą drzwi, Geralt zagwizdał.

- Nie nudzi ci się tutaj, widzę.

Jaskier uśmiechnął się obleśnie, zapominając o kłopotach.

- Taaaa, hehe, Marta jest cudowna.

- Marta?

- Ta czarna.

- Aha. A jasna?

- Co jasna?

- Wolna?

- Proszę, proszę –zaśmiał się trubadur- jesteś zainteresowany?

Geralt uśmiechnął się paskudnie.

-Taa, zawsze umiałeś odpowiadać na pytania wyczerpująco bez użycia słów – zaśmiał się trubadur – to ci trzeba oddać, sukinsynie. No, ale ty tu cholera, nie na dupczenie przybyłeś! – Jaskier był bliski płaczu – siadaj na kanapie. Wygodna jak cholera, jak na królewskim dworze, powiadam ci.

Kanapy stały na środku okrągłej, jasnej komnaty. Wielkie okna doskonale oświetlały pomieszczenie, a jasne marmury potęgowały światło. Na środku stał mały, drewniany stoliczek, służący do stawiania kawy. Albo gorzały. Kanapy tworzyły okrąg, do którego wchodziło się tylko w jednym miejscu. Były obite czerwoną tapicerką, a wzory wyszyte zostały pozłacaną nitką. Ładnie było w tej komnacie. Ale brakuje kominka, pomyślał Geralt.

- No to, o co chodzi?

- Oj Geralt, Geralt… Zacznę od początku. Albo nie… No dobra. Więc, wiedźminie, moja matka….

Geralt uniósł ze zdziwienia brwi.

- Pierwszy raz mówisz mi o twojej matce, Jaskier.

- Prawda, psiakrew! Oj, Geralt, tak mi ciężko – miał naprawdę zdołowany głos, złapał się za głowę rękoma i wpatrywał się w stolik – więc, moja matka jest… hrabiną.

Geralt dotychczas myślał, że znał Jaskra na wylot, że wie o nim wszystko. Teraz uświadomił sobie, ze nie wie nic.

- Taak –kontynuował Jaskier, drapiąc się po brodzie – jest, dobrze powiedziane. Była. Zmarła w zeszłym tygodniu.

- Przykro mi – wtrącił Geralt cicho.

- Tak, mi też. Z tego powodu mam na karku płatnych zabójców. Jestem bowiem, prawowitym kandydatem do tronu, mówi się tak?

Geralt wzruszył ramionami.

-Nieważne. Opowiadaj.

- No a niektórym ludziom to cholera nie pasuje. Nie ważne że praw do tego zrzekłem się zaraz po tym, jak mnie wyrzucili z Cresst… A więc, od początku, Geralt. Naprawdę  przykro mi, że musisz tego słuchać, bo  pomyślisz że mnie nie znasz, a to nie prawda. Jesteś dla mnie jak brat, Geralt. Starszy brat – dodał po namyśle, marszcząc nos – więc, nazywam się Julian Alfred Pankratz de Lettenhove  i jestem wicehrabią Cresst. Alfred po ojcu, Pankratz po dziadku. De Lettenhove to nazwisko rodowe. Urodziłem się w naszym – skrzywił się – hrabstwie – Cresst, w Creyden. Byłem milutkim dzieckiem i bardzo lubiłem dziewczynki, Geralt. W wieku piętnastu lat posmakowałem męskości i za to posmakowanie wyrzucono mnie i wydziedziczono. Cóż, zdążyłem zabrać tylko to, czego w Cresst było pod dostatkiem - lutnię. Powiadam ci , Geralt moja mamula była wielkim koneserem sztuki. Muzycznej, toteż lutni było od cholery. Uciekłem, potułałem się, w tym czasie jakoś nauczyłem się brzdąkać, trochę podśpiewywałem. To trwało z rok. Potem postanowiłem zostać zawodowym śpiewakiem, bo jakąś wprawę już miałem. I tak zarabiałem na życie. Tyle że  po kilku latach od incydentu z dziewką, matka - Janina  zaczęła podsyłać mi forsę, Geralt. Dlatego sobie tak żyję. Za śpiewanie przeżyłbym, ale nie tak. Bez dziwek, piwa i innych uciech. Matka wspomagając mnie jednocześnie – może nie świadomie, nie wiem, ale wróciła mi prawa do tronu tego pieprzonego hrabstwa. Pytasz więc, komu by to przeszkadzało i dlaczego? Odpowiadam. Cresst ma największe złoża złota i diamentów niż jakikolwiek inny obszar na Północy. Dlatego. I nasyłają na mnie zabójców, by osadzić kogoś, kto im pasuje. Kto nasyła – nie wiem. Ale wiem ze uszedłem z życiem dwóm zamachom. I przyjechałem tutaj, gdzie jestem na razie bezpieczny. Geralt? Obronisz mnie?

Wiedźmin nie wiedział co powiedzieć. Miał Jaskra za brata, to fakt. Ale matka… rodzina…. To wiele zmienia. Ale miał Jaskra za brata.

- Jeśli będzie taka potrzeba Jaskier. Nie zawaham się, bracie.

Jaskier miał wilgotne oczy. A może to tylko złudzenie.

- Dzięki, Geralt. Daj pyska, sukinsynie.

I padli sobie w ramiona. W mocny, męski uścisk. Tylko na chwilę.

- Dobra, Jaskier, idziemy do panien, co?

- Idziemy, idziemy – zacierał ręce Jaskier – tym bardziej, że zbliża się pora spanka.

Geralt wyjrzał przez jedno z wielkich okien. I zdziwił się. Gdy przybył na zamek, było słonecznie, choć w Wyzimie dawno zapadła noc. Teraz, słońce zachodziło i zbliżała się zmrok.

- Jaskier?

- Aha?

- Jesteśmy teraz  w jej wymiarze? Czy po prostu tylko nas przeteleportowała?

- Przeteleportowała, Geralt. Jesteśmy na jednej z wysepek na Wielkim Morzu, na południowy-zachód od przylądka Bremevoord.

- Aha. Idziemy, co? Prowadź.

- No jasne.

Wyszli z okrągłej komnaty i udali się a piętro, po pięknych, wielkich, drewnianych schodach. Na stopniach wyłożony był czerwony dywan.

Na piętrze skręcili w prawo.

Geralt miał wrażenie, że Jaskier zaraz uniesie się w powietrze z podniecenia. Niewiele mu brakowało, żeby biec. Geralt pokręcił głową z paskudnych uśmiechem.

- No, jesteśmy- wydyszał Jaskier i nabrał powietrza – tutaj zazwyczaj siedzą. Nie zdziw się, jeśli będą prawie nagie. To znaczy Marta. Weroniki nagiej to jeszcze nie widziałem.

- Nie zdziwię się- zapewnił go Geralt – wchodzimy.

Weszli. I zdziwili się. Obaj.

Obie panie siedziały w naprzeciwległych rogach pokoju, który miał kształt rombu. Ściany były z ciemnego marmuru. W wielkim kominku wesoło hulał ogień. Czarodziejki miały na sobie kożuchy. Tylko, jak podejrzewali Jaskier i Geralt. Stali tak chwilę, osłupiali. Miny mieli bardzo głupie.

- Wiedźminie –zaczęła cicho Weronika – podejdziesz, czy będziesz tak stał?

Geralt wybrał pierwszą opcję. I usiadł na kanapie, obok Weroniki. W dosyć bezpiecznej odległości.

Czarodziejka była  bardziej bezpośrednia i usiała mu na kolanach. Geralt czuł ciepło jej ciała.

- A teraz, wiedźminie – mówiła wolno, z twarzą tuż przy jego ustach – weźmiesz mnie i zaniesiesz do sypialni. A tam sobie… porozmawiamy  - uśmiechnęła się paskudnie. Geralt nie był dłużny i odpowiedział tym samym.

Wstał, niosąc ją na rękach. Była bardzo lekka.

- Tam – wskazała ręką – tuż za tymi drzwiami jest sypialnia.

Alkowa była dużym pomieszczeniem, z piękną boazerią na ścianach, czerwoną wykładziną na podłodze i sporym kominkiem naprzeciw okna. Na środku stało wielkie, dębowe łoże. Na dwie osoby. W pokoju czuć było morską bryzę.

- Połóż mnie na łóżku – poleciła – i połóż się obok.

Rozpięła kożuch. Geralt przypomniał sobie jego nadzieje z pokoju w kształcie rombu. Nie mylił się.

Jedyne, co miała na sobie, to batystową bieliznę. Tylko dolną.

Spod kożucha zawadiacko wystawały dwie, kształtne piersi. Geralt przełknął ślinę.

Weronika zaśmiała się i zdjęła kożuch. Majtki też.

- No, wiedźminie, na co czekasz –zachichotała – tak ubrany nie dasz rady.

Zgodził się i po chwili był ubrany jak go bogowie stworzyli. Bogowie, w których nie wierzył. Ale jeśli bogowie nie mogli robić tego, co właśnie ja z Weroniką, pomyślał Geralt, to nawet mi ich żal.

Cóż, ich strata.

Uzupełniali się. Białowłosy, paskudny wiedźmin i blondwłosa, piękna czarodziejka. Uzupełniali się i czerpali z tego przyjemność. Najpierw powoli, dystyngowanie. Potem poszli w cwał. Bez zahamowań. Tylko ona i on i ich przyjemność. Jej włosy, pachnące morską bryzą, tak jasne, tak proste. Tak cudowne. On, jego białe jak mleko włosy. Jak śnieg. Włosy, które nie pachniały niczym. Ale uwielbiała je. Pokochała wtulić w nie swoje, spleść je w biało-złoty warkocz.

A gdy naczynie, z którego czerpali przyjemność okazało się nagle puste, położyli się obok siebie i rozmawiali. Długo. Cicho. O wszystkim.

A potem usnęła, z głową na jego piersi. On usnął chwilę później, odurzony i ukołysany morską bryzą.

 

IV

 

Rano wiedźmin odkrył, że pałacowe ogrody są świetnym miejscem do biegania. Nie czekając na pozwolenie, rozruszał się i rozbiegał. Nie mógł sobie pozwolić, żeby stracił kondycję. Potem przyszedł czas na śniadanie, wystawne i przepyszne. Dni mijały na wspólnych rozmowach, śmiechach i zabawach. A potem wszystko znów kończyło się na zaśnięciu w morskiej bryzie. Spędzili tak sielankowo około dwóch tygodni. Nikt tego dokładnie nie liczył bo wszystkie dni zlewały się w jeden wielki.

Któregoś dnia, Geralt, jak zwykle biegał. Jednak coś było nie tak. Nie tak jak co dzień. Medalion bowiem nie skakał jak szalony, tylko spokojnie wisiał. Geralt czuł podenerwowanie. Mijał właśnie wielką fontannę, gdy nagle medalion drgnął. Geralt intuicyjnie wyczuł kierunek. Pobiegł w kierunku plaży, ostrożnie, cicho, wśród klombów surfinii, begonii i pelargonii. Wlazł w krzaki i rzucił okiem na wybrzeże. I zaklął.

Na plaży stała bowiem grupa bodaj ośmiu osób, odzianych w bordowe stroje morderców. Jeden z nich był czarodziejem i teleportował resztę.

To był zwyczajny desant.

Geralt pędem zerwał się i pobiegł w kierunku zamku. Doszedł do wniosku, ze jednak dobrze być wiedźminem. Popieprzał  bowiem równo, z gracją przeskakując prawie trzystopowe płotki z bukszpanu. Gdy dobiegł do pałacu, nie był w ogóle zdyszany.

Kolejna zaleta wiedźmiństwa, pomyślał.

Kopniakiem wyważył drzwi i począł wołać Jaskra, Weronikę i Martę.

Przybiegli momentalnie.

- Słuchajcie, na plaży jest organizowane coś na kształt zrzutu zabójców. Stoi mag i teleportuje morderców. Weronika, zabierz nas stąd, do cholery!

- Nie mogę! Uaktywnili coś na kształt artefaktu blokującego magię!

- Dwimeryt?

- Tak podejrzewam. A mag, o którym wspomniałeś na pewno ma jakąś przeciwaurę.

- Czyli wy – wskazał na czarodziejki- jesteście teoretycznie bezbronne?

- Teoretycznie tak. Praktycznie też. Bo mieczem to ja wywijać nie umiem.

- Ja umiem strzelać z łuku – wtrąciła Marta – całkiem dobrze.

- Leć po łuk, Jaskier.

- Dobra – poeta sprawiał wrażenie zadowolonego, ze o nim i walce nie było ani słowa – zaraz będę.

- Weroniko, zabierz gdzieś Jaskra. I Ukryj się z nim – pocałował ją w usta na pożegnanie. Długo. – biegnijcie.

- Marta! Łap Łuk! Nawet strzały przyniosłem – ucieszył się Jaskier.

- Brawo – ponuro skwitowała Marta.

- Marto – zaczął wiedźmin – idź na balkonik na pierwszym piętrze, ten nad wejściem. Gdy będą dostatecznie blisko, zacznij strzelać. I wybij jak najwięcej. Ja zostaję tutaj. Biegnij!

Czarodziejka-łuczniczka pędem pobiegła po pięknych schodach. Geralt sięgnął po flakonik. I opróżnił jego zawartość. Dreszcz trochę nim wstrząsnął. Przydała by się gorzałka na popitkę, pomyślał. Wyciągnął miecz i czekał. Stał sam na szerokim holu, którego ściany były obite ciemnym marmurem. Zobaczył ich. Szli gromadą na tej samej żwirowej ścieżce, którą tu przybył. Poczuł wściekłość. Wybiegł z zamku, zręcznie zeskoczył ze schodów, nie tracąc na szybkości. Miał przed sobą dziewięciu bandytów z mieczami.

Dziewięciu, pomyślał. Z szóstką naraz poradziłem sobie w Blaviken. Ale teraz mam Martę, która zdejmie kilku. Oby. Ale wtedy nie było maga.

Dopiero kątem oka dostrzegł, ze mag z piątką innych okrąża zamek od tyłu. Zaklął.

Mordercy stali, osłupiali patrzyli na wściekłego, białowłosego wiedźmina, ubranego w czarną skórę pędzącego ku nim. Wiedźmin w prawej ręce miał miecz.

- Do broni, kretyni!

Geralt był już przy nich. Jeden nie zdążył wyciągnąć miecza i dostał cięcie w brzuch, równolegle do skórzanego pasa. Wiedźmin ciął go lewą ręką z wymachu, natychmiast padając na ziemię i kozłem zwiększając dystans. Zobaczył, jak kolejny pada. Z oczodołu sterczała mu strzała. Z paskudnym uśmiechem na twarzy rzucił się do ataku. Sparował cięcie najbliższego i wbił mu ostrze w bok, w okolice wątroby. Wróg padł na kolana. Usłyszał krzyk i dostrzegł jednego z bordowych leżącego i trzymającego się za przebite strzałą udo. Na wylot. Zręcznie do niego doskoczył, uciekając przed ostrzami innych.

Chrupnięcie i głowa pada za żwir.

Zawachali się, przestraszyli. Kolejny dostał strzałę w pierś. Osunął się na kolana. Geralt pchnął ich znakiem Aard. Polecieli w tył, przewracając się zabawnie. Cała piątka. Doskoczył do nich i kopnął jednego z całym impetem w krocze, tego po lewej chlasnął mieczem przez twarz. Odskoczył miękko, szykując się do ataku. Łysy próbował wstać, więc Geralt z rozmachem kopnął go w potylicę. Łysy stracił przytomność. Pozostała dwójka zdążyła już wstać. Ten z prawej zamarkował cięcie z dołu, lecz ciął z boku, celując w prawe udo. Geralt błyskawicznie sparował cios i odrąbał mu głowę, wyrzucając miecz z całej siły w tył. Wreszcie solo, pomyślał. Ostatni przeciwnik stojący na nogach rzucił jednak miecz na ziemię i padł na kolana, szlochając. Geralt zdziwił się, ale nie bardzo, obawiając się podstępu. Przeskoczył nad nim w bezpiecznej odległości, po wylądowaniu błyskawiczny obrót i wbicie przeciwnikowi miecza w plecy. W sam środek, w kręgosłup. Czarnowłosy zabójca zawył. Rzucił okiem na pozostałych, ale nie miał się czego obawiać. Łysy był wciąż nieprzytomny, a ten, który dostał w jaja, wciąż się zwijał z bólu. Łysy dostał w serce jak osinowym kołkiem dziurawi się wampiry, a kastrat otrzymał cięcie przez twarz. Ale jatka, pomyślał Geralt. Mój osobisty rekord. No ale gdyby nie Marta…

Cholera, właśnie.

Pędem puścił się do zamku. Marta była sama na sześciu przeciwników tylko z łukiem w pałacu. Nie miała największych szans. Wpadł do pałacyku jak szalony i wyminął dwa trupy ze strzałami sterczącymi z różnych części ciała. Czyli zostało czterech. Stanął i wyciszył się. Musiał zlokalizować resztę.

Głosy dobiegały z góry.

Pędem wpadł na piękne schody. Przez poręcz przewieszony był jeszcze jeden.

Trzech. Czyli dwóch plus mag.

Wpadł do pokoju, którego dochodziły odgłosy i zawył z wściekłości. Poczuł narastający gniew, tak potężny, jak ładunek, który przyjął od strzygi-królewny dwa lata temu.

Bowiem na jednym stole leżała Marta, brutalnie pobita a obecnie gwałcona przez jakiego gówniarza. Weronika była w podobnym stanie. Geralt zawył. Gówniarze obrócili się, przestraszeni. Widok wściekłego wiedźmina to jeden z gorszych obrazków, jakie można zobaczyć. Zdecydowanie gorszy od widoku monstrum lub duchów  czy innych wymysłów. Bo wymysły i potwory nie myślą. Przeciwnie do wiedźmina. Bo wymysły i potwory raczej nie czują chęci zemsty i potwornego okaleczenia kogoś, tylko czują głód. Geralt uspokoił się, jak to wiedźmin ma w zwyczaju. I szedł, starając się nie patrzeć na potwornie zmasakrowane ciała czarodziejek. Na ich związane ręce. I, co najgorsze, zadarte spódnice. Patrzył w oczy tych szczeniaków, którzy im to zrobili. Narastała w nim wściekłość, przechodząca już w szał bitewny i euforia, ze zabije ich, okaleczy, sprawi ból. Najbliższego kopnął w szczękę, tak, że poleciały co najmniej dwa zęby. Drugi dostał w ucho. Oboje stracili przytomność. Wrzucił ich do szafy i nakreślił znak Yrden.

Cholera, gdzie Jaskier. I mag.

Wbiegł do alkowy Weroniki. I zaklął.

Jaskier siedział przywiązany do krzesła, pobity. Miał zawiązane oczy.

- Witaj, wiedźminie – powiedział niski głos.

- Kim jesteś,  popaprańcu?

- Ah. Jak dumnie. Jak pewnie. Dlaczego od razu używasz obelg? Jesteś przecież niegłupi. To wiem.

- Jak się nazywasz, sukinsynie – głos wiedźmina był zimny jak lodowiec Moen.

- Jestem Martin Astraad, nadworny Talgarski mag. Uprzedzając pytania, mam za zadanie zabić Jaskra, ponieważ mój król, Vahhat chce posadzić na troniku hrabstwa Cresst kogoś swojego, kto wprowadzi politykę korzystną dla Talgardu.

- Nie zabijesz go. Nie pozwolę ci.

Geralt podszedł bliżej maga. W prawej ręce wciąż miał miecz. Był spokojny, koncentrował się, oczekując na cios.

Doczekał się. Mag wykrzyczał zaklęcie, w stronę wiedźmina poleciała ognista kula. Prosto na twarz. Dzięki skupieniu i sile woli, Geralt zdołał uniknąć pocisku, przykucnął i ciął czarodzieja z rozmachem z dołu, poprzez krocze, brzuch. Bardzo chciał go rozpołowić. Chciał, by obie połowy klapnęły z tym ohydnym mlaśnięciem na podłogę. I by wykładzina zalała się od posoki.

Ale nie dał rady, miecz ugrzązł w okolicach płuc. Nieudolnie rozcięte ciało upadło na podłogę. Wykładzina zalała się od posoki.

- Jaskier? Żyjesz?

- Khee – poeta pluł krwią – szyję, Heralt.

- Chodź, uciekamy stąd.

- Thobra.

Szybko rozwiązał druha i wybiegli z alkowy. Jaskier, na widok Martwych ciał czarodziejek, zwymiotował i rozpłakał się.

- Heralt… Kto?

- Oni – powiedział lodowatym głosem wiedźmin, podchodząc do szafy.

Wiedźmin czuł dziwną przyjemność torturując morderców. Łamał im palce, u nóg i rąk, a potem odrąbywał kończyny. Ich wrzask był dla wiedźmina jak muzyka. Niestety, żaden nich nie dożył do wielkiego finału, który wiedźmin dla nich zaplanował. Miał bowiem zamiar przebić im mózg przez ucho. Obaj umarli z bólu. Jaskier chyba czuł to samo, co wiedźmin, bo siedział cicho i nawet nie rzygał. A gdy było już po wszystkim, Geralt powiedział:

- Idziemy, Jaksier. Nie patrz.

Wyszli.

Geralt cofnął się I podpalił całą komnatę znakiem Igni. Miał w duchu nadzieję, ze spłonie cały ten cholerny zamek.

Zemsta rozkoszą bogów, pomyślał.

 

V

 

- Geralt?

- No, Jaskier?

- Jak właściwie załatwiłeś tą sprawę z królem?

- Powiedziałem mu, ze jeśli zaraz nie dostanę na piśmie oświadczenia, że daje ci spokój na wieki wieków to cały zamek spłynie krwią. Najwyraźniej słyszał o moim wyczynach w Blaviken, a i incydent na wysepce pewnie tez był mu nieobcy, bo notariusz sporządził odpowiedni kwit w minutę.

-Aha. Czyli teraz jedziemy … gdzie?

- Do Cresst, gdzie , panie hrabio rozpiszesz wybory, w których ludzie sami wybiorą nowego władcę. Taka władza ludu, rozumiesz?

- Nie. Ale wiem, ze w Starszej Mowie zabrzmiało by to Demot Cratia.

- Zgadza się.

I tak, we trzy dojechali do Cresst, gdzie hrabia Julian Alfred Pankratz de Lettenhove zrzekł się oficjalnie władzy i zarządził wolne wybory, mówiąc: „wybierzcie najodpowiedzialniejszych, najuczciwszych a dobrze będzie się wam żyło, tak jest, władza w rękach ludu, moi państwo, zapamiętajcie: demokracia!”. W czasie wyborów Geralt z Jaskrem zażyli niemałych luksusów - mieszkali bowiem w zamku hrabiów, służba, plebs, wszyscy im usługiwali. Mogli mieć nawet dziewki. Ale nie chcieli. Wspomnienia z wyspy były zbyt świeże.

Po zliczeniu głosów i całym ceremoniale, hrabia, osobiście dopilnowawszy przebiegu wyborów ogłosił, iż lud na nowego hrabiego wybrał Sigismunda Dijkstrę, rodzonego Redańczyka.

A potem wiedźmin i poeta ruszyli na południe, gdzie „zarobić łatwiej, choć wydać trudno”. Zatrzymali się na postoju w Brugge, gdzie wiedźmin dostał zadanie od króla Vizimira. Chodziło o dostarczenie poselstwa do serca Brokillonu, Duen Canell, do Leśnej Pani. Jaskier tymczasem pojechał do Cintry, na południowy brzeg Jarugi, by stać się naocznym świadkiem początku Wielkiej Wojny, natarcia Nilfgaardu na królestwa Północy.

 Rozstali się nad ranem, na rozdrożach padli sobie w ramiona, w silny, męski uścisk. Jak bracia. I odjechali, każdy w  swoją stronę. By potem spotkać się znów i osobiście dopełnić dzieła upadku Starego Świata.

Wyszukiwarka

Zainteresował Cię temat? Chcesz przeczytać więcej? Znajdź podobne artykuły dzięki naszej wyszukiwarce:

Komentarze

Avatar
SBK7, 20.09.2007, 04:26
Frey, [b]B[/b]raterstwo Wilka ;)
Avatar
Frey, 20.09.2007, 20:32
już poprawiam :D
Avatar
xgladiatorx, 06.03.2008, 06:38
;d

Napisz komentarz

Komentowanie tylko dla zalogowanych użytkowników.