Zareklamuj się na Strefie »
Nie masz jeszcze konta?
» Zarejestruj się
» Przypomnij hasło
Biblioteka - O Dwemerach

Biblioteka - O Dwemerach

?ródła Prawa Dwemerowego

Ta księga jest dziełem historycznym, opisującym rozwój prawa i zwyczaju dwemerowego od korzeni, które wyrastały z kultury elfów wysokiego rodu.]

Mówiąc krótko, na tyle, na ile jestem w stanie prześledzić rozwój zwyczajów plemion bosmerowych, wydaje mi się, że był on we wszystkich aspektach porównywalny z rozwojem prawa altmerowego. Pierwotna odpowiedzialność za niewolników i zwierzęta ograniczona była początkowo do zrzeczenia się praw do nich, co później na Wyspie Summurset zmieniło się w instytucję wynagrodzenia strat.

Jakie ma to znaczenie dla studiów nad naszym prawem dnia dzisiejszego? Takie, że wpływ prawa altmerowego na nasze własne (a zwłaszcza wpływ altmerowych praw dotyczących stosunków między panem i sługą) widoczny jest we wszystkich odnotowanych wyrokach z ostatnich pięciuset lat. Powiedziano już, że po dziś dzień powtarzamy sposób wnioskowania sądów altmerowych, choć jest on pozbawiony uzasadnienia. Wykażę krótko, jak zwyczaje altmerowe dają się zauważyć także w sądach Dwemerów.

W Karndar, Księdze Spostrzeżeń (P.D. 1180) zapisane jest: "Jeśli ktoś, kto jest czyjąś własnością, zabije kogoś, kto jest swoją własną własnością, właściciel tego pierwszego musi zapłacić trzy grzywny oraz oddać prawo to tego, kto był jego własnością." Istnieje wiele podobnych zapisów. Tę samą zasadę odnosi się nawet do wypadku, kiedy człowiek zginie z ręki centuriona: "Jeśli przy pracy ktoś zostanie zabitym przez animunculusa, jego rodzina może rozerwać animunculusa na części i zabrać je w ciągu trzydziestu dni."

Kształcące jest porównanie tych zasad z tym, co pisze Dhark na temat niecywilizowanych istot z puszczy Tenmar. "Jeśli kot z mokradeł został zabity przez Argonianina, jego rodzina była w niełasce, dopóki nie zemściła się zabijając tego samego lub innego Argonianina. Co więcej, jeśli kot zginął, spadając z drzewa, rodzina mściła się na drzewie, przewracając je, odcinając jego gałęzie i rozrzucając je po całym lesie.

Chimarvamidium
Starożytne opowieści Dwemerów, część VI
Marobar Su

Po wielu bitwach stało się jasnym, kto zwycięży Wojnę. Chimerowie mieli wielkie umiejętności w magii i walce białą bronią, lecz nie mogli wygrać z batalionami Dwemerów, chronionymi przez znakomite zbroje wykute przez Jnaggo. Usiłując zachować chociażby resztki pokoju, Wódz Sthovin przystał na rozejm z wojskami Karenithila Barifa, zwanego Bestią. W zamian za Sporne Terytoria, Sthovin przekazał Barifowi potężnego golema, który miał chronić terytoria Chimerów przed zakusami barbarzyńców z północy.

Barif był uszczęśliwiony podarunkiem. Przywiózł golema do obozu, gdzie wszyscy jego wojownicy wpatrywali się w niego z podziwem. Golem, w kolorze szczerego złota, przypominał z postawy dumnego Dwemera. Chcąc sprawdzić jego wytrzymałość, wojownicy umieścili golema na środku areny i ciskali w niego magicznymi piorunami. Jednak był tak zwinny, że niewiele pocisków w ogóle sięgnęło celu. Uchylał się, poruszając się w biodrach, nie odrywając stóp od ziemi, by nie stracić równowagi. Zasypali go gradem ognistych kul; i przed nimi golem zdołał się w większości uchylić, uginając kolana i używając sprawności nóg. Kiedy nie udawało mu się zupełnie uniknąć trafienia, przyjmował ciosy na pierś - najsilniejszą, najodporniejszą swoją część.

Widok tak zwinnej i silnej machiny sprawił, że oddziały krzyczały na wiwat. Z golemem stojącym na czele ich obrony nigdy już nie poddadzą się najazdowi barbarzyńców. Nazwali go Chimarvamidium - Nadzieja Chimerów.

Barif kazał przenieść golema do swojej kwatery. Tam, wraz ze swoimi adiutantami, dalej testowali Chimarvamidium: jego siłę, prędkość i wytrzymałość. Nie znaleźli w nim żadnych wad.

"Wyobraźcie sobie, jak zareagują nadzy barbarzyńcy, kiedy po raz pierwszy natkną się na niego podczas jednego ze swoich najazdów", zaśmiał się jeden z doradców.

"Szkoda tylko, że przypomina on Dwemera, a nie jest podobny do nas", odezwał się Karenithil Barif. "Myśl o tym, że będą mieli większy szacunek dla naszych wrogów, niż dla nas, wydaje mi się odrażająca."

"Uważam, że nie powinniśmy byli przyjąć warunków pokoju", powiedział inny z doradców, najagresywniejszy ze wszystkich. "Czy jest już za późno, by zaskoczyć wodza Sthovina naszym atakiem?"

"Nigdy nie jest za późno na atak", powiedział Barif. "Ale jak poradzimy sobie z jego wspaniale uzbrojonymi wojownikami?"

"Z tego, co wiem", powiedział Arcyszpieg Barifa. "Jego żołnierze budzą się o świcie. Jeśli uderzymy na godzinę przedtem, będą bezbronni. Będą jeszcze przed porannymi ablucjami, a już na pewno przed założeniem zbroi."

"Jeśli uda nam się pojmać ich płatnerza, Jnaggo, poznamy także sekrety kowalstwa", powiedział Barif. "Tak zróbmy. Zaatakujmy jutro, na godzinę przed świtem."

Tak też postanowiono. Aria Chimerów wyruszyła nocą i przed świtem zalała obóz Dwemerów. Liczyli na to, że Chimarvamidium poprowadzi pierwszą linię ataku, lecz golem przestał działać i zaczął atakować oddziały Chimerów. W dodatku Dwemerowie byli odziani w zbroje, wypoczęci i gotowi do bitwy. Atak-niespodziankę odparto, a większość wysokich rangą Chimerów, w tym Karenithila Barifa zwanego Bestią, wzięto do niewoli.

Chimerowie byli zbyt dumni, by zadawać pytania, ale Sthovin sam wyjaśnił im, że został ostrzeżony o ataku przez Wezwanie jednego ze swoich ludzi.

"A niby kto z twoich ludzi był w naszym obozie?" rzucił Barif.

Chimarvamidium, który stał wyprostowany tuż przy jeńcach, zdjął hełm. W środku metalowego cielska stał Jnaggo, płatnerz Dwemerów.

"Ośmioletnie Dwemerowe dziecko potrafi stworzyć golema", wytłumaczył. "Ale tylko znakomity wojownik potrafi udawać, że sam jest golemem."

Od wydawcy:

Jest to jedna z niewielu opowieści w tym zbiorze, które w rzeczywistości wywodzą się z tradycji Dwemerów. Dobór słów jest tu zupełnie inny niż w oryginale w Aldmeris, jednak sens został zachowany. "Chimarvamidium" to być może "Nchmarthurnidamz" Dwemerów. Słowo to pojawia się kilka razy w planach dwemerowych zbroi i animunculusów, jednak jego znaczenie nie jest znane. Prawie na pewno nie jest nim jednak "Nadzieja Chimerów".

Dwemerowie byli zapewne pierwszymi użytkownikami ciężkich zbroi. Warto zwrócić uwagę, że człowiek ubrany w zbroję jest w stanie w tej historii oszukać Chimerów. Interesująca jest również ich reakcja. Kiedy po raz pierwszy opowiadano tę historię, zbroja okrywająca całe ciało musiała być czymś nowym i nieznanym, choć nawet wówczas wynalazki Dwemerów takie jak golemy i centuriony były powszechne rozpoznawane.

W rzadkim u siebie porywie naukowej precyzji, Marobar Sul pozostawił kilka fragmentów w oryginale, między innymi taki urywek w Aldmeris: "Ośmioletni Dwemer potrafi stworzyć golema, lecz tylko ośmiu Dwemerów potrafi stać się golemem."

Inny aspekt tej historii interesujący dla uczonych takich jak ja to wzmianka o "Wezwaniu". W tej i innych legendach pojawiają się sugestie, że Dwemerowie jako rasa posiadali jakiś rodzaj komunikacji bez użycia głosu. Istnieją także zapiski Zakonu Psyjików, z których wynika, że i Psyjicy posiadali taką umiejętność. Nie istnieją jednak żadne dokumenty zawierające zaklęcie "Wezwania". Cyrodiiliański historyk Borgusilus Malier przedstawił teorię, zgodnie z którą to właśnie było przyczyną zniknięcia Dwemerów. Według jego koncepcji w roku 1E 668 skupiska Dwemerów zostały w ten sposób zawezwane przez ich potężnych filozofów - czarodziejów ("Kagrenak" w niektórych dokumentach), by udać się w wielką podróż - tak znaczącą, że Dwemerowie porzucili swoje miasta i ziemie, by jako cała kultura przyłączyć się do tej wyprawy w nieznane.

Kroniki Nchuleft

Jest to kronika wydarzeń o historycznym znaczeniu dla Wolnej Kolonii Dwemerów Nchuleft. Tekst został najprawdopodobniej spisany przez Altmera, jako że napisany jest w Aldmeris.]

23. Śmierć Lorda Ihlendama
Podczas Święta Drugiego Sadzenia (P.D. 1220) Lord Ildenham, podróżując w Stronę Zachodnich Wyżyn, zawitał do Nchuleft. Spotkał się tam z Protektorem Anchardem oraz Generałem Rkungthunch; na spotkanie przybył też Dalen-Zanchu. Długo rozmawiali ze sobą, jednak wiadomo o tym spotkaniu tylko tyle, że postanowili żyć w przyjaźni. Rozstali się; każdy udał się z powrotem do swej kolonii.

Bluthanch i jej synowie dowiedzieli się o tym spotkaniu i dostrzegli w nim zdradziecki spisek wymierzony przeciwko Radzie; stało się to częstym tematem ich rozmów. Kiedy nadeszła wiosna, Rada zwołała jak zwykle Naradę w salach Bamz-Amschend. Liczni jej uczestnicy pili i śpiewali, a przy stołach omawiano wiele różnych spraw. Między innymi zajęto się porównywaniem ze sobą różnych Dwemerów, a wreszcie i członków Rady.

Ktoś powiedział, iż Lord Ildenham góruje nad swymi współtowarzyszami z Rady, i to pod każdym względem. Rozgniewało to bardzo Bluthanch, która odparła, że w niczym nie jest gorsza od Lorda Ildenhama, i że chętnie dowiedzie swej racji. Obie strony natychmiast tak się rozpaliły, że padły wyzwania do walki, a niektórzy rzucili się do broni. Jednak inni obywatele, mniej pijani, a bardziej wyrozumiali, rozdzielili ich i uspokoili; każdy udał się z powrotem do swej kolonii, lecz nie spodziewano się, by jeszcze kiedyś mieli spotkać się w pokoju.

Na jesieni Lord Ildenham otrzymał wiadomość od Członkini Rady Bluthanch, która zapraszała go na pertraktacje do Hendor-Stardumz. Wszyscy krewni i poddani Lorda namawiali go, by nie jechał, obawiając się podstępu, lecz Lord Ildenham nie posłuchał ich rad; wyruszył w podróż nie zabierając ze sobą nawet gwardii honorowej. Niestety, okazało się, że na Przełęczy Chinzinch całe stado odrażających stworzeń rzuciło się na Lorda Ildenhama, zabijając go oraz wszystkich jego towarzyszy podróży. Mówiono, że to Bluthanch i jej synowie powołali do życia owe bestie i nasłali je na Lorda Ildenhama, jednak nic takiego nigdy nie zostało dowiedzione. Ciało Lorda Ildenhama spoczywa w miejscu zwanym Leftunch.

Ruiny Kemel-Ze
Rolard Nordssen

Aplauz kolegów z Towarzystwa Cesarskiego wciąż dzwonił mi w uszach, gdy postanowiłem wrócić natychmiast do Morrowind. Nie bez żalu żegnałem się z jaskiniami rozpusty w Cesarskim Mieście, lecz wiedziałem, że cuda, które przywiozłem z Raled-Makai to dopiero początek znalezisk w ruinach cywilizacji Dwemerów w Morrowind. Czułem, że znajdują się tam jeszcze bardziej spektakularne skarby, czekające tylko na znalezienie, i niecierpliwiłem się, by jak najszybciej wyruszyć. Miałem również przed sobą pożyteczny przykład biednego Bannermana, który wciąż przejadał efekty jedynej wyprawy do Czarnych Mokradeł dwadzieścia lat temu. Ja nigdy taki nie będę, poprzysięgłem sobie.

Z listem od Cesarzowej w garści tym razem mogłem liczyć na pełną współpracę władz Cesarskich. Nie musiałem się już martwić o miejscowych z ich zabobonami. Ale gdzie teraz powinienem szukać? Ruiny w Kemel-Ze były oczywistym wyborem. W odróżnieniu od Raled-Makai, dotarcie do ruin nie będzie problemem. Znane również jako "Miasto na Klifie", Kemel-Ze leży po kontynentalnej stronie Uskoku Vvardenfel, rozciągając się przy samym zboczu klifu. Podróżnicy ze wschodniego wybrzeża Vvardenfel często przybywają tam łodziami, bez zbytniego trudu można także dotrzeć do miasta drogą lądową z pobliskich wiosek.

Gdy moja ekspedycja zebrała się w Seyda Neen, z towarzyszeniem standardowych komplikacji związanych z działaniami na tym półdzikim terenie, wyruszyliśmy w kierunku wioski Marog leżącej w pobliżu ruin, gdzie chcieliśmy zatrudnić grupę kopaczy. Mój tłumacz, Panton Talai, niezwykle wesoły jegomość jak na mrocznego elfa, którego zatrudniłem w Seyda Neen z rekomendacji dowódcy lokalnego garnizonu, zapewnił mnie, że miejscowi wieśniacy będą świetnie obeznani z Kemel-Ze, gdyż plądrują to miejsce od wielu pokoleń. Nawiasem mówiąc, Pantalon (bo tak go wkrótce nazwaliśmy, co wciąż go rozśmiesza) okazał się nieoceniony i poleciłbym go bez wahania każdemu z moich kolegów planującemu ekspedycję w dzicz Morrowind.

W Marog natknęliśmy się na pierwsze kłopoty. Wódz wioski - powściągliwy, elegancki starszy jegomość - zdawał się skłonny do współpracy, lecz lokalny kapłan (przedstawiciel bezsensownej religii wyznawanej tu, czczący coś zwanego Trybunałem, co podobno mieszka w pałacach w Morrowind) gorączkowo przeciwstawiał się wykopaliskom w ruinach. Wyglądało na to, że mógł przeciągnąć wieśniaków na swoją stronę gadaniem o "religijnym tabu", lecz machnąłem mu przed nosem listem od Cesarzowej i wspomniałem o moim przyjacielu dowódcy garnizonu w Seyda Neen i od razu się uciszył. Bez wątpienia była to standardowa taktyka negocjacyjna ustalona przez wieśniaków, by zwiększyć swoje płace. W każdym razie, gdy kapłan poszedł sobie mrucząc coś pod nosem, na pewno klątwy na głowy cudzoziemskich diabłów, szybko ustawiła się kolejka wieśniaków chętnych przyłączyć się do ekspedycji.

Podczas gdy mój asystent dopracowywał nudne szczegóły kontraktów, dostaw itd., Mistrz Arum i ja pojechaliśmy do ruin. Lądem można tam dotrzeć tylko wąskimi ścieżkami wijącymi się z góry przy ścianie klifu, na których każdy fałszywy ruch grozi wylądowaniem w morzu spienionym na postrzępionych skałach w dole. Pierwotne wejście do miasta z powierzchni musiało znajdować się w północno-wschodniej części miasta - części, która wpadła do morza dawno temu, gdy wybuch Czerwonej Góry utworzył ten niesamowicie rozległy krater. Po udanym przejściu zdradziecką ścieżką znaleźliśmy się w wielkiej komnacie, z jednej strony prześwitującej na niebo, a z drugiej - znikającej w ciemnościach. Gdy ruszyliśmy naprzód, pod naszymi stopami zazgrzytały sterty połamanych kawałków metalu, tak powszechnych w krasnoludzkich ruinach jak gliniane skorupy w innych pradawnych miejscach. Tutaj z pewnością łupieżcy przynosili swoje znaleziska z głębszych poziomów, by zedrzeć cenne obudowy z krasnoludzkich mechanizmów, których wnętrza zostawiali tutaj - było to łatwiejsze niż wnoszenie nienaruszonych mechanizmów na szczyt klifu. Zaśmiałem się w duchu na myśl o wielu wojownikach bezwiednie chodzących po Tamriel z kawałkami krasnoludzkich mechanizmów na plecach. Tym właśnie jest większość "krasnoludzkich zbroi" -opancerzonymi skorupami pradawnych mechanicznych ludzi. Oprzytomniałem, gdy pomyślałem, jak cenny byłby nienaruszony mechanizm. To miejsce było z pewnością pełne krasnoludzkich urządzeń, sądząc po resztkach pokrywających podłogę tej ogromnej komnaty - albo już nie było, przypomniałem sobie. Był to obiekt grabieży już od stuleci. Sama obudowa byłaby warta małą fortunę, gdyby ją sprzedać na zbroję. Większość krasnoludzkich zbroi wykonana jest z niedopasowanych kawałków pochodzących z różnych urządzeń, stąd zbroje te znane są ze swej nieporęczności. Jednakże dopasowany zestaw z nienaruszonego mechanizmu jest wart więcej niż jego waga w złocie, ponieważ wszystkie kawałki są dokładnie dopasowane i nosząca je osoba nie odczuwa prawie wcale nieporęcz
ności. Oczywiście nie miałem zamiaru niszczyć moich znalezisk na zbroję, nieważne jak cenną. Chciałem zabrać je do Towarzystwa w celu przeprowadzenia naukowych badań. Wyobraziłem sobie okrzyki zdumienia moich kolegów podczas odsłonięcia ich na moim następnym wykładzie i znowu się uśmiechnąłem

Podniosłem porzucone koło zębate ze sterty u moich stop. Wciąż błyszczało jasno jak świeżo wyprodukowane - krasnoludzkie stopy opierają się zębowi czasu. Zastanawiałem się, jakie tajemnice pozostają ukryte w labiryncie komnat, który stał przede mną, opierając się wysiłkom łupieżców, czekając, by znowu zabłysnąć w świetle, którego nie widziały od długich wieków. Czekając na mnie. Pozostało mi tylko je odnaleźć. Niecierpliwym gestem nakazałem Mistrzowi Arumowi podążać za mną i wkroczyłem w mrok.

Wraz z Mistrzem Arumem i Pantalonem spędziliśmy kilka dni na badaniu ruin, podczas gdy moi pomocnicy rozstawili obóz na szczycie klifu i dostarczali zapasy i sprzęt z wioski. Szukałem obiecującego miejsca na rozpoczęcie wykopalisk - zablokowanego przejścia nietkniętego przez łupieżców, które mogłoby doprowadzić nas do zupełnie nienaruszonych obszarów ruin.

Na początku znaleźliśmy dwa takie miejsca, ale wkrótce odkryliśmy, że wiele wijących się korytarzy omija zator i prowadzi do dalszych pomieszczeń. Mimo to nawet te zewnętrzne miejsca, w większości oczyszczone z artefaktów przez pokolenia łupieżców, były bardzo interesujące dla zawodowego archeologa. Za potężnymi drzwiami z brązu, wyrwanymi z zawiasów przez jakieś dawne poruszenie się ziemi, odkryliśmy wielką komnatę wypełnioną przepięknymi płaskorzeźbami, które zrobiły wrażenie nawet na zblazowanym Pantalonie, który twierdził, że zbadał wszystkie krasnoludzkie ruiny w Morrowind. Przedstawiały one jakiś pradawny rytuał - długi szereg krasnoludzkiej starszyzny z klasycznymi brodami ciągnął się po bocznych ścianach, a wszyscy oni kłaniali się przed wyrytą na przedniej ścianie komnaty olbrzymią postacią boga, wyłaniającego się z krateru na górze w obłokach dymu i pary. Według Mistrza Aruma nie istnieją żadne znane obrazy krasnoludzkich rytuałów religijnych, więc było to zaiste ekscytujące odkrycie. Nakazałem ludziom odrywać rzeźbione panele od ścian, ale nie byli w stanie zrobić choćby rysy na powierzchni. Po dokładniejszym zbadaniu okazało się, że komnata pokryta jest metaliczną substancją przypominającą w dotyku kamień, odporną na wszystkie nasze narzędzia. Brałem pod uwagę wypróbowanie zaklęć Mistrza Aruma na ścianach, lecz ryzyko zniszczenia rzeźb było zbyt duże. Chociaż wolałbym zabrać je do Cesarskiego Miasta, musiałem zadowolić się zrobieniem odbitek tych płaskorzeźb. Gdyby moi koledzy z Towarzystwa wykazali należyte zainteresowanie, na pewno znalazłby się specjalista, być może mistrz alchemii, który miałby sposób na bezpieczne zdjęcie paneli.

Znalazłem kolejną dziwną salę na szczycie długich krętych schodów, zawalonych niemal nie do przejścia gruzem z dachu. Na szczycie schodów była zwieńczona kopułą komnata z wielkim zniszczonym mechanizmem na środku. Na powierzchni kopuły w niektórych miejscach były wciąż widoczne namalowane konstelacje. Zgodziłem się z Mistrzem Arumem, że musiało to być jakieś obserwatorium, a zatem mechanizm był pozostałością krasnoludzkiego teleskopu. Wydobycie go z ruin wąskimi schodami wymagałoby rozłożenia go na części (co bez wątpienia uchroniło go od zainteresowania łupieżców), więc postanowiłem pozostawić go na razie na miejscu. Istnienie tego obserwatorium sugerowało jednak, że pomieszczenie to musiało znajdować się na powierzchni. Bliższe oględziny konstrukcji skłoniły nas do myśli, że istotnie był to kiedyś budynek, a nie wydrążona komora. Inne wyjścia z pomieszczenia były kompletnie zablokowane, a dokładne pomiary od szczytu klifu do sali wejściowej, a następnie do obserwatorium wykazały, że byliśmy wciąż ponad 250 stóp pod obecną powierzchnią terenu. Było to otrzeźwiające przypomnienie zapomnianej furii Czerwonej Góry.

To odkrycie skłoniło nas do skierowania się w dół. Jako że wiedzieliśmy mniej więcej, gdzie dawniej znajdowała się powierzchnia, mogliśmy odrzucić wiele położonych wyżej zablokowanych przejść. Moje zainteresowanie wzbudził szczególnie jeden szeroki korytarz, obstawiony po bokach imponującymi rzeźbionymi filarami. Kończył się zatorem ze skał, lecz odnaleźliśmy miejsce, w którym łupieżcy zaczęli, a następnie porzucili kopanie tunelu przez ten gruz. Z ekipą kopaczy i magią Mistrza Aruma do pomocy wierzyłem, że uda nam się, gdzie zawiedli nasi poprzednicy. Dlatego też odczuwszy ulgę, że wreszcie zaczyna się prawdziwa eksploracja Kemel-Ze, nakazałem ekipie Mrocznych Elfów udrożnienie korytarza. Wkrótce, miałem nadzieję, moje buty miały wzruszyć kurz leżący w nienaruszonym stanie od początku dziejów. Mając przed sobą tak podniecającą perspektywę, popędziłem moich kopaczy chyba trochę za ostro. Pantalon doniósł mi, że zaczęli narzekać między sobą na zbyt długi czas pracy, a niektórzy mówili, że chcą odejść. Wiedząc z doświadczenia, że nic tak nie dodaje otuchy Mrocznym Elfom jak kilka batów na plecach, kazałem wychłostać podjudzaczy, a resztę zatrzymać w ruinach, dopóki nie skończą udrażniać korytarza. Dzięki Stendarrowi, że przezornie zarekwirowałem kilku legionistów z Seyda Neen! Na początku kopacze byli ponurzy, ale gdy przyrzekłem im dniówkę ekstra za przebicie się, zaraz z ochotą zabrali się do pracy. Chociaż te środki mogą wydać się ostre czytelnikom otoczonym wygodami cywilizacji, zapewniam was, że nie ma innego sposobu na zmuszenie tych ludzi do pracy.

Zator był dużo poważniejszy, niż mi się zdawało, dotarcie do końca zajęło nam ostatecznie prawie dwa tygodnie. Kopacze byli równie podekscytowani co ja, gdy ich kilofy po raz pierwszy przebiły się do wolnej przestrzeni, i uczciliśmy to kolejką miejscowego trunku (ohydna mikstura, prawdę mówiąc), by okazać, że wszystko poszło w niepamięć. Z trudem mogłem powstrzymać przejęcie, gdy kopacze powiększyli otwór na tyle, by dało się nim przejść do leżącej dalej komnaty. Czy korytarz będzie prowadził do zupełnie nowych poziomów pradawnego miasta, wypełnionych artefaktami pozostawionymi przez wymarłych krasnoludów? A może będzie to tylko ślepa uliczka, przejście prowadzące donikąd? Moje podniecenie rosło, gdy wsunąłem się w otwór i przykucnąłem na chwilę w ciemności za nim. Sądząc z odbijającego się echem grzechotania kamieni pod moimi stopami, byłem w dużym pomieszczeniu. Być może bardzo dużym. Wstałem ostrożnie i zdjąłem kaptur z mojej latarni. Gdy światło zalało komnatę, rozejrzałem się wokół w zdumieniu. Były tu cuda, o jakich nigdy nie śniłem!

Gdy światło mojej lampy wypełniło komnatę za usypiskiem, rozejrzałem się wokół w zdumieniu. Wszędzie pełno było ciepłego blasku krasnoludzkich stopów. Odnalazłem nietkniętą część pradawnego miasta! Z dudniącym z podniecenia sercem rozglądałem się po komnacie. Pomieszczenie było ogromne, sufit spowity był mrokiem poza zasięgiem mojej lampy, dalszy koniec gubił się w ciemnościach, sugerując kuszącym błyskiem istnienie nie odkrytych jeszcze skarbów. Wzdłuż każdej ściany stały rzędy mechanicznych ludzi, nietkniętych, nie licząc jednej dziwnej rzeczy: ich głowy zostały rytualnie zdjęte i umieszczone na podłodze u ich stóp. To mogło oznaczać tylko jedno - znalazłem grobowiec wielkiego krasnoludzkiego arystokraty, może nawet króla! Już dawniej odkrywano takie miejsca pochówku, najsłynniejsza pod tym względem była ekspedycja Ransoma do Hammerfell, ale nigdy nie odnaleziono zupełnie nienaruszonego grobowca. Do teraz.

Jeśli jednak było to miejsce królewskiego pochówku, gdzie znajdował się grobowiec? Ostrożnie ruszyłem przed siebie, rzędy bezgłowych ciał stały tak samo, jak przez wieki, a ich oddzielone od ciał oczy zdawały się obserwować moje kroki. Słyszałem niesamowite opowieści o Klątwie Krasnoludów, lecz zawsze uważałem je za zabobony. Teraz jednak, wdychając to samo powietrze co tajemniczy budowniczowie tego miasta, którzy leżeli w spokoju odkąd kataklizm przyniósł im zagładę, poczułem ukłucie strachu. Czułem, że była tu jakaś moc, coś złowrogiego, oburzonego moją obecnością. Zatrzymałem się na chwilę i nasłuchiwałem. Panowała zupełna cisza.

A jednak... usłyszałem chyba ciche syczenie, regularne jak oddech. Stłamsiłem w sobie nagły atak paniki. Nie byłem uzbrojony, nie myślałem o niebezpieczeństwach, śpiesząc, by zbadać, co kryje za sobą zasypany korytarz. Pot spływał mi po twarzy, gdy szukałem wzrokiem jakiegoś ruchu w ciemnościach. Nagle zauważyłem, że w pomieszczeniu jest ciepło, dużo cieplej niż w zbadanej dotąd reszcie labiryntu. Wróciło mi podniecenie. Czyżbym znalazł część miasta wciąż podłączoną do działającej sieci parowej? Wzdłuż ścian biegły rury, jak we wszystkich częściach miasta. Podszedłem do jednej i położyłem na niej dłoń. Była gorąca, niemal parzyła! Teraz widziałem, że z miejsc, gdzie pradawne rury skorodowały, wydobywały się strumyki pary - właśnie ten dźwięk słyszałem. Roześmiałem się z własnej łatwowierności

Przeszedłem szybko do dalszego końca sali, radośnie salutując szeregom mechanicznych żołnierzy, którzy jeszcze przed chwilą wydawali się tak groźni. Uśmiechnąłem się triumfalnie, gdy światło omiotło mroki wieków, odsłaniając ogromną figurę krasnoludzkiego króla stojącą na cokole z berłem w metalowej dłoni. To dopiero była nagroda! Powoli okrążyłem cokół, podziwiając rzemiosło pradawnych krasnoludów. Złoty król stał, wysoki na dwadzieścia stóp, pod wolnostojącą kopułą, jego długa, zawinięta w górę broda wystawała dumnie do przodu, a błyszczące metalowe oczy zdawały śledzić moje ruchy. Minął jednak już mój zabobonny nastrój i spoglądałem życzliwie na starego króla krasnoludów. Mojego króla - zacząłem już myśleć. Nagle figura otworzyła oczy i zamierzyła się na mnie odzianą w kolczugę pięścią!

Odskoczyłem na bok, gdy złota ręka opadła z hukiem, krzesząc iskry na stopniach w miejscu, gdzie przed chwilą stałem. Przy akompaniamencie syku pary i warkotu kół zębatych olbrzymia figura wyszła ociężale spod swojego baldachimu i ruszyła w moją stronę z zatrważającą szybkością, a jej oczy śledziły moją próbę ucieczki. Uskoczyłem za filar, gdy pięść opadła ze świstem po raz kolejny. W zamieszaniu upuściłem latarnię, a teraz wpełzłem w mrok poza kręgiem światła, mając nadzieję, że prześlizgnę się pomiędzy bezgłowymi mechanizmami i w ten sposób ucieknę w bezpieczny korytarz. Gdzież podział się ten potwór? Wydawałoby się, że dwudziestostopowy złoty król będzie trudny do przeoczenia, ale nigdzie nie było go widać. Migocząca lampa oświetlała tylko małą część sali. Mógł chować się wszędzie w tym mroku. Zacząłem pełzać szybciej. Bez ostrzeżenia ciemne szeregi krasnoludzkich żołnierzy przede mną poleciały w powietrze, gdy monstrualny strażnik wyłonił się przede mną. Odciął mi drogę ucieczki! Gdy odskakiwałem do tyłu, ze świstem opadał cios za ciosem, a zaciekła maszyna podążała za mną nieustępliwie, wpędzając mnie w najdalszy kąt pomieszczenia. Przynajmniej nie miałem już gdzie uciekać. Za plecami miałem ścianę. Spojrzałem ze wściekłością na mojego przeciwnika, zdecydowany, że umrę na stojąco. Ogromne pięści uniosły się do ostatecznego ciosu.

Nagle pomieszczenie zapłonęło światłem. Wyładowania fioletowej energii przeskakiwały z trzaskiem po metalowym pancerzu potwornego krasnoluda, który przystanął i obrócił się, by stawić czoła nowemu zagrożeniu. To Master Arum się pojawił! Miałem właśnie zawiwatować, gdy olbrzym odwrócił się z powrotem do mnie, nietknięty piorunem rzuconym przez Mistrza Aruma, zdecydowany zniszczyć pierwszego intruza. Krzyknąłem "Para! Para!", gdy olbrzym podnosił pięć, by wgnieść mnie w podłogę. Nastąpił syk i podmuch zimnego, gorzkiego powietrza i spojrzałem w górę. Monstrum było teraz pokryte skorupą lodu, zmrożone w chwili, gdy miało właśnie zrobić ze mną porządek. Mistrz Arum zrozumiał. Z ulgą oparłem się o ścianę.

Nade mną pękł lód. Olbrzymi złoty król stał przede mną, skorupa lodu opadała z niego, a jego głowa obróciła się triumfalnie w moją stronę. Czy nie da się powstrzymać tego krasnoludzkiego monstrum?! Wtedy jednak zgasło światło w jego oczach, a ramiona opadły na boki. Magiczny mróz zadziałał i ostudził jego parową energię.

Gdy Mistrz Arum i kopacze zebrali się wokół mnie, gratulując mi przeżycia, moje myśli wędrowały już w dal. Wyobrażałem sobie powrót do Cesarskiego Miasta i wiedziałem, że będzie to mój największy triumf dotychczas. Jak mogłem przebić to znalezisko? Być może nadszedł czas zabrać się za coś innego. A gdyby odzyskać słynne Oko Argonii... to byłby wyczyn! Uśmiechnąłem się w duchu, rozkoszując się chwilową chwałą, lecz już planowałem kolejną przygodę.

Wyszukiwarka

Zainteresował Cię temat? Chcesz przeczytać więcej? Znajdź podobne artykuły dzięki naszej wyszukiwarce:

Komentarze

Brak komentarzy. Może będziesz pierwszy?

Napisz komentarz

Komentowanie tylko dla zalogowanych użytkowników.