Obudziło mnie bolesne pulsowanie w barku, które ustąpiło dopiero, gdy przewróciłem się na wznak. Leżałem w tej pozycji jakiś czas, aż poczułem stopniową ulgę. Ból ustępował, pozostawiając po sobie tylko mrowienie w prawej dłoni i kiedy byłem już w stanie poruszyć palcami, otworzyłem oczy.
Ilda siedziała w przeciwległym rogu komnaty twarzą do paleniska. Rozczesywała włosy, przyglądając się płomieniom, które buzowały wśród wilgotnych, brzozowych bierwion. Miała nagie plecy, odsłonięte tak nisko, że prawie widziałem jej pośladki.
– Znowu tam byłeś – powiedziała nie odwracając się.
Usiadłem na łóżku.
– Mówiłem coś przez sen?
Spięła włosy w kok kilkoma szpilami, zasznurowała lnianą suknię i podeszła do łóżka, siadając ostrożnie na jego skraju. Spoglądała na mnie długo i uważnie. Jej brązowe oczy lśniły.
– Wołałeś go.
– Kogo? – przetarłem twarz dłońmi.
– Mojego brata.
Wstałem i umyłem się w drewnianej misce, rozchlapując wodę na podłogę. Przegryzłem plaster rzepy, żeby wyczyścić zęby i odświeżyć oddech. Przyczesałem włosy i przystrzygłem brodę. Ilda podała mi ciepłe, germańskie spodnie i wełnianą tunikę z długimi rękawami oraz wsunęła na mały palec prawej dłoni złoty pierścień z podobizną cezara. Cierpliwie czekała, aż nałożę buty, po czym otworzyła drzwi i przeszliśmy do tablinum. Pobieżnie rzuciłem okiem na porozrzucane dokumenty, które leżały na stole w takim samym nieładzie, w jakim je zostawiłem poprzedniego wieczora, gdy zniknąłem za drzwiami sypialni. Usiedliśmy z Ildą za stołem w rozświetlonym pochodniami triclinum, gdzie służba właśnie kończyła przygotowywać śniadanie.
– Ciągle za zimno, żeby jeść na dworze – powiedziała.
Pogoda, jak zwykle w tych stronach, była zmienna. Zima, choć łagodna, nie zamierzała ustąpić, a ociągająca się, kapryśna wiosna, przynosiła raz południowe ciepło, a raz podmuchy chłodu z północy. Wysoko w górach, na trawiastych szczytach tej części Karpat, ciągle jeszcze leżał śnieg.
Śniadanie składało się z przaśnego chleba i źródlanej wody. Było skromne, bo obiecałem Ildzie, że wezmę udział w pogrzebie jej ojca. Zgodnie z tradycją Asdingowie pościli w dniu kremacji. Nie miałem zamiaru zachowywać się jak przesądny barbarzyńca, ale wergeld, jaki na mnie nałożono, wymagał minimum szacunku dla Ildy i obyczajów jej przodków. Prawda o mnie i Ildzie wyglądała tak, że zrobiłbym to dla niej i bez wergeldu.
Kremacja miała się odbyć w samo południe, na cmentarzysku, położonym w pobliżu osady Asdingów. Osadę zamieszkiwali ci, którym swego czasu w zamian za obietnicę wiernej służby cezarowi, pozwolono zachować wolność. Teraz, po latach, zgodnie z edyktem tego samego cezara, wczorajsi wrogowie dołączyli do reszty pełnoprawnych rzymskich obywateli. Ciągle mówili swoim językiem i samodzielnie wybierali przywódców, lecz to co najważniejsze, czyli podatki, płacili już Rzymowi. W zamian Rzym obdarował ich wyłącznością na dostawy żywności dla wojska oraz przywilejami handlowymi w kontaktach z Barbaricum. Jak wszystkim pozostałym obywatelom zapewnił również bezpieczeństwo i udział w prowincjonalnych rządach. Za moim wstawiennictwem Asdingom pozwolono nawet z powrotem zapuścić długie włosy.
Ilda przyglądała mi się z ukosa.
– Dostaniesz wiadomość – powiedziała w pewnej chwili.
– Wiadomość?
– Jesz obiema rękami naraz – wyjaśniła.
Uśmiechnąłem się niewyraźnie.
– To jakaś wróżba?
– Naprawdę chcesz jechać ze mną? – zapytała.
– Gdybym był Asdingiem, pojechałbym?
– Musiałbyś.
Skończyłem jeść śniadanie. Założyliśmy z Ildą płaszcze i wyszliśmy przed pretorium. W nocy musiał padać deszcz, bo dachy budynków były mokre. Maksimo, mój magister officiorum, okutany w wełnianą penulę, czekał na brukowanym dziedzińcu, trzymając za wodze dwa osiodłane konie. Służba przyniosła pas z samopałem, ale nie przyjąłem go. Zaniepokojony Maksimo podszedł bliżej – wczoraj wieczorem poinformowałem go, że nie wezmę eskorty, a teraz odmówiłem przyjęcia broni – z jego kwadratowej twarzy wszystko można było wyczytać. Spoglądał na mnie spode łba, jakby chciał mnie złajać.
– On był ojcem Ildy – powiedziałem, starannie oddzielając słowa. – Ilda jest moją żoną. Jej dzieci adoptowałem. Szacunek nakazuje, abym pożegnał sędziego, który nałożył na mnie wergeld.
Milczał, obrażony do żywego.
– I nie waż się kogokolwiek za mną wysyłać – ostrzegłem go.
Gdzieś w głębi obozu legionowego odezwały się trąbki sygnałowe. To ostatnia zmiana nocnej straży kończyła swoją służbę. Dosiadłem konia, zaczekałem, aż Ilda zrobi to samo i powoli wyjechaliśmy na przestronny dziedziniec kwestury. Panowały tam jeszcze spokój i cisza, a pośrodku obozowego forum czuwał, niczym wartownik, spiżowy posąg cezara. Krótkim odcinkiem wyłożonej kamiennymi płytami via pretoria dotarliśmy do przecinającej ją via principalis, wzdłuż której stały murowane kwatery trybunów i skierowaliśmy się do bramy południowej, gdzie właśnie trwała zmiana warty. Rozprowadzający centurion oddał mi honory i rozkazał otworzyć bramę. Za ciężkimi wierzejami ujrzeliśmy brukowaną drogę, prowadzącą ku niewysokim wzgórzom, które porastały bukowe i świerkowe lasy. Ruszyliśmy obok siebie, Ilda i ja, zajmując całą szerokość gościńca.
Jak zwykle o poranku kilkakrotnie musieliśmy ustąpić miejsca kupieckim wozom zmierzającym do obozu, po czym skręciliśmy w boczną, piaszczystą drogę. Wspinała się ostrymi zakosami przez ciemny, wilgotny, świerkowy bór, od którego wiało przejmującym chłodem. Spomiędzy drzew dobiegały nawoływania ptaków.
– Sójki wypatrują wiosny – powiedziała Ilda.
Wydostaliśmy się na całkowicie pozbawiony drzew – efekt wichury sprzed kilku lat – szczyt kopulastego wzgórza. Roztaczał się stamtąd widok na obóz i rozrastający się wokół niego zalążek rzymskiego miasta, które wzięło swój początek z położonych za murami obozu tymczasowych kwater, zamieszkanych przez obsługujących wojsko kupców i rzemieślników.
Przez chwilę przyglądałem się w milczeniu miejscu, które każdej zimy zamieniało się w mój dom. Na mapach oznaczone było jako Vandalia. Trwało na położonym poniżej nas rozległym trawiastym płaskowyżu, niczym zrzucona z niebios foremna i nienaruszalna struktura, przemyślana i dostojna, widomy znak obecności Rzymian, ich gwałtownie rozrastającego się Imperium. Nad obozem unosiła się niebieskawa chmura dymu z pieców i palenisk, wyraźnie odcinająca się od mlecznych, porannych mgieł pogórza. Udało mi się wyłowić z ciszy pobrzękiwanie metalu dochodzące z obozowych warsztatów.
Zjechaliśmy w dolinę, której środkiem płynął jeden z dopływów Tisii, rzeki biorącej swój początek w Karpatach i zmierzającej na południe, ku Danubiusowi, wyznaczającemu do niedawna północną granicę rzymskiej państwowości. Rzeka Tisia, niczym naturalna oś wodna dzieliła na dwie połowy – wschodnią i zachodnią – Sarmację, nową rzymską prowincję powstałą po wieloletnich, krwawych wojnach, toczonych z zawziętością nieznaną od pokoleń. Ta najnowsza zdobycz terytorialna, wciśnięta między podbite dużo wcześniej Pannonię i Dację, górzysta na północy i stepowa na południu, była przedmiotem dumy senatu i ludu rzymskiego. Oto bowiem znowu, po stu latach, zupełnie jak za czasów boskiego Trajana, nienasycone Imperium sięgało po każdą, nie podporządkowaną mu dotąd piędź ziemi. Rzymskie legiony znów przekraczały graniczny limes, by podbijać i przywłaszczać. Znów rozkoszowano się zdobytym zbożem, złotem, futrami oraz rudami żelaza. No i niewolnikami, rzecz jasna, tym najwspanialszym darem Barbaricum, owym mówiącym narzędziem, bez którego żadne inne bogactwo nie mogłoby cieszyć oczu wolnych ludzi.
Wąska z początku dolina rozszerzyła się po przejechaniu kilku mil. Na jej łagodnych zboczach pojawiły się zaorane pola, przygotowane pod wiosenne uprawy, a na łąkach, podchodzących do samego brzegu rzeki, pasły się stada owiec i pojedyncze sztuki bydła. Dostrzegliśmy pierwszych mieszkańców doliny. Mężczyźni nosili długie spodnie i przepasane koszule, a kobiety suknie spięte na ramionach fibulami. Kilkoro bosych dzieci wybiegło nam naprzeciw i towarzyszyło w wędrówce, trzymając się z dala od wierzchowców. Na południowym, łagodnie pochylonym zboczu doliny ujrzeliśmy wieś, złożoną z kilkudziesięciu chat i zabudowań gospodarczych. Wiedziałem, że podobne osady znajdują się także dalej, w głębi doliny, za zakrętem rzeki, a w dorzeczu górnej Tisii można było znaleźć jeszcze kilkanaście takich skupisk osadniczych. Niespełna sto lat temu mieszkańcy tych wsi zajmowali ziemie po północnej stronie Karpat, ale nacisk Gotów z jednej strony i nęcąca bliskość rzymskich granic z drugiej, kazały im przekroczyć góry w poszukiwaniu bezpieczeństwa i dostatku. Traf chciał, że nie znaleźli ani jednego, ani drugiego. Wojny z Rzymem i wrogimi ludami pogranicza osłabiły ich potęgę, a ostateczny cios zadany podczas Expeditio Germanica Tertia sprowadził ich liczebność do połowy stanu sprzed podjęcia migracji. Dopiero wtedy, z przetrąconym kręgosłupem, osłabieni i upokorzeni, znaleźli to, czego szukali. Żaden z ich wojowniczych wodzów sprzed kilkudziesięciu lat nie przypuszczałby, że to, czego najbardziej się obawiali, czyli rzymska niewola, przyniesie im to, czego najbardziej pragnęli – pokój i dobrobyt, a tym samym kres wędrówki szlachetnego ludu Długowłosych.
Kiedy dotarliśmy do wsi, zamieszkałej przez rodzinę Ildy, było już prawie południe. Powitało nas żałobne zawodzenie kobiet, które rozpuściły włosy i poczerniły twarze popiołem. Przed chatą, gdzie na wielkich, drewnianych marach spoczywały, przybrane w biel zwłoki ojca Ildy, siwowłosego Rapta, zebrał się kilkusetosobowy tłum. Przewodził mu Rag, młodszy brat zmarłego, uznawany przez Asdingów za rejksa – króla całego ludu. W ubiegłym roku zaproponowałem mu, aby reprezentował wszystkich Wandalów, żyjących po tej stronie Karpat, w utworzonej przeze mnie kilka lat wcześniej radzie prowincji. Po uzyskaniu zgody starszyzny Asdingów i zasięgnięciu opinii Wiktofalów i Lakringów, pobratymczych, niewielkich, wandalskich plemion, żyjących na pograniczu z Dacją, Rag przyjął moją propozycję. Może i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że przed laty spaliłem jego wieś i osobiście uśmierciłem jego synów. Ryzykowałem więc życiem i powagą urzędu, zapraszając go do współpracy. Z decyzji Raga wynikało jednak, że potraktował on moją propozycję po prostu jako spłatę części wergeldu, który nałożył na mnie najwyższy sędzia Asdingów, jego brat – Rapt.
– Witaj, namiestniku – pozdrowił mnie Rag.
– Witaj – odpowiedziałem, zeskakując na ziemię.
Ilda stanęła u mojego boku, cicha i spięta, zupełnie jakby za chwilę miało wydarzyć się coś złego. Tłum żałobników wokół nas zgęstniał, żeby lepiej nam się przyjrzeć. Zabrano nam konie. Poczułem zapach niemytych ciał, wygarbowanych zwierzęcych skór i dymu z ogniska. Ktoś podał mi dzban ze zmętniałym, jęczmiennym alkoholem. Pociągnąłem kilka łyków. Prawie się zakrztusiłem, taki był mocny.
Rag dał znak mężczyznom, by unieśli mary ze zmarłym. Uformował się pochód, na czele którego podążały zawodzące kobiety, a za nimi bezładny tłum żałobników. Szedłem z czujną Ildą u boku, zaraz za trzema owdowiałymi żonami Rapta – żadna nie była matką Ildy, a wszystkie wyglądały na dużo od niej młodsze. Za nami podążał ponury Rag i starszyzna plemienna, otoczona przez przekrzykujących się Wandalów. „Wracaj, bracie, skąd przybyłeś!” – tak brzmiały najczęściej powtarzane przez nich słowa.
Dotarliśmy do drewnianego mostu na rzece, który co roku trzeszczał pod naporem wiosennego przyboru wód i który co roku Wandalowie naprawiali, korzystając z umiejętności swoich synów służących w kohortach rzymskich wojsk pomocniczych. Po drugiej stronie rzeki, w miejscu oddzielonym od łąk bagnistym starorzeczem, na ogołoconym z drzew wzniesieniu, Asdingowie przed laty założyli cmentarzysko. O jego istnieniu świadczyły kamienie oznaczające groby, jakieś rozpadające się drewniane konstrukcje oraz ślady spalenizny w miejscach odbytych kremacji.
Mary z Raptem złożono na chybotliwej tratwie, która posłużyła jako środek transportu na drugi brzeg martwego zakola rzeki. Na tej samej tratwie na cmentarzysko przeprawili się: rejks, mężczyźni z rodziny zmarłego oraz starszyzna plemienna.
Kiedy tratwa sklecona byle jak ze świerkowych pni powróciła, Ilda pchnęła mnie w jej kierunku. Wskoczyłem na śliskie bale, które zakołysały się niebezpiecznie. Po drugiej stronie czarnej jak noc wody czekał na mnie Rag. Obejrzałem się za siebie.
– Nie – stanowczo zaoponował. – Ona dziś nie może zaglądać do Nifelhajmu.
Wziąłem kilka kolejnych łyków z dzbana, który ciągle trzymałem w ręce. Alkohol palił mi gardło i wyostrzał zmysły. Poszedłem w kierunku stosu, górującego nad cmentarzyskiem. Mary stały już na jego szczycie, a obok podnieceni mężczyźni uśmiercali konia i psa, oba należące do sędziego. Zwierzęta wyrywały się, jakby przeczuwając swój koniec. W powietrzu unosił się zapach krwi. Po chwili koński łeb wylądował na stosie, razem z martwym psem i osobistymi przedmiotami zmarłego. Zobaczyłem wśród nich naczynia, narzędzia i pogiętą broń. Któryś z mężczyzn zanucił pieśń, brzmiącą jak melorecytacja, w której rozpoznałem znane mi imiona oraz nazwy gór, rzek i strumieni. Prawdopodobnie przedstawiał życiową drogę, którą przebył Rapt. Potem inni mężczyźni, pociągając z dzbanów i bukłaków, dołączyli się do tego dziwnego monologu, dorzucając fakty istotne z ich punktu widzenia. Wydawało mi się, że kilkakrotnie w gąszczu obco brzmiących słów usłyszałem swoje imię.
Rag skrzesał iskry i podpalił stos. Drewno zlane olejem zajęło się ogniem. Wszyscy cofnęli się, oddalając się od rozprzestrzeniającego się żaru i duszącego dymu. Sędzia Asdingów odchodził w zaświaty wśród burzy szalejących płomieni.
Byłeś dziwnym człowiekiem, Rapt, czułem uderzający mi do głowy alkohol. Zalęknionym barbarzyńcą, który uroił sobie, że uszczknie coś z prześwietnego Imperium. Ale jednocześnie byłeś wielkim sędzią, dbającym o przyszłość swego ludu. Dobrym ojcem dla dzieci, kochającym, lecz wymagającym. Byłeś najprawdziwszym Wandalem, Rapt. Asdingiem, który po stokroć zasłużył, żeby nawet po śmierci nosić długie włosy.
– Czy wiesz, namiestniku, że nasze prawo nie umiera razem z naszymi sędziami? – usłyszałem tuż przy swoim uchu szept Raga.
Z początku nie zrozumiałem o co mu chodzi.
– Dla nas Rapt umarł, ale nie umarł wergeld nałożony przez niego – objaśnił.
Spojrzałem w jego błyszczące oczy.
– Nie jestem od osądzania waszego prawa.
– Był czas, że go nie szanowałeś, namiestniku.
– Bo go nie znałem.
Spojrzał na mnie jeszcze przenikliwiej.
– Ilda może przyjść tu jutro.
– To dobrze – odparłem. – Powinna wysypać ziarno na grobie ojca.
Ogień płonął, a wraz z nim doczesne szczątki Rapta. Dym unosił się wysoko nad stosem, kotłując się w nieruchomym powietrzu. Wandalowie obficie raczyli się alkoholem, pokrzykując i głośno pośpiewując. Pewnie nie oczekiwali, że do nich dołączę, ale od czasu do czasu poszturchiwali mnie, jakby zachęcając do udziału w uroczystości. Jednak to, czego byłem świadkiem, tak bardzo różniło się od moich dotychczasowych pogrzebowych doświadczeń, że ograniczyłem się jedynie do udziału w umiarkowanym pijaństwie.
Późnym popołudniem, gdy zawalony pod własnym ciężarem stos pogrzebowy zaczął dogasać, Rag i jego ludzie zlali go obficie wodą przyniesioną w wiadrach. Potem gołymi rękami zebrali w jednym miejscu prochy Rapta i wypełnili nimi duże, zdobione naczynie z brązu. Początkowo przyglądałem się tym zabiegom z daleka, ale w końcu zbliżyłem się i włączyłem się do penetrowania pogorzeliska. Znalazłem nadpalony fragment czaszki Rapta, podniosłem go z ziemi i tknięty jakimś niewytłumaczalnym przeczuciem dołożyłem do wypełnionej po brzegi urny. Wzbudziłem tym niekłamany aplauz Asdingów.
Opróżniłem dzban do dna i poczułem, że kręci mi się w głowie. Rag mówił coś do mnie, a ja do niego, ale nic z tego nie zapamiętałem. Potykając się, udałem się za nim do centralnej części cmentarzyska, gdzie w przygotowanej jamie grobowej umieszczono urnę z prochami. Wolną przestrzeń w dole wypełniono potłuczonymi szklanymi i glinianymi naczyniami oraz pogiętym i połamanym złomem żelaznym, a całość przysypano zwęglonymi szczątkami stosu.
Przez następną godzinę wszyscy biorący udział w ceremonii dopijali nad grobem resztki alkoholu, a potem żegnali się wylewnie ze mną i z Ragiem. Stałem tam, chwiejąc się na miękkich nogach, a świat wokół mnie wirował. Niedużo brakowało, a bym zwymiotował. Zostaliśmy sami. Zbliżał się wieczór. Poczułem przenikliwy chłód. Trzeźwiałem coraz szybciej.
– Możesz przenocować w moim domu, namiestniku – odezwał się Rag.
Pochwyciłem go za ramię.
– Nic się nie zmieni – zapewniłem go. – Nikt już nie odbierze Asdingom tego, co macie. Ja jestem gwarantem tego prawa. Nic więcej mnie nie obchodzi.
Ciągle wydawał się być niespokojny.
– Rzymskie prawo nie umiera wraz z cezarami – próbowałem go uspokoić.
– Rzym i cezar są daleko – odparł z powątpiewaniem – i nie każdy jego namiestnik przyjmuje nałożony na niego wergeld.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
– Każdy dałby sobie nałożyć t a k i wergeld – odpowiedziałem.