Zareklamuj się na Strefie »
Nie masz jeszcze konta?
» Zarejestruj się
» Przypomnij hasło
Wilk samotnik, t.1 - fragment

Wilk samotnik, t.1 - fragment

Data opublikowania: 08.10.2010, 08:04
Ostatnia edycja: 11.04.2012, 19:13

Słońce zbliżało się do krawędzi wzgórza i światła w pomieszczeniu szybko ubywało. Samuel Wicker z niesmakiem wyjrzał na zewnątrz przez małe okno. Po tych kilku latach wiedział już dokładnie, kiedy słońce zachodzi w danej porze roku. Z jego punktu widzenia dom nie mógł być gorzej usytuowany. W lecie, gdy mógłby pracować do późnego wieczora, budynek tonął w cieniu wzgórza, w zimie było tu po prostu lodowato mimo uszczelnienia okien, drzwi i wszystkiego co się dało. Wicker zaczynał pomału wierzyć, że w balach znajdują się dziury, którymi zewsząd dmucha na niego zimne powietrze. A latem - oczywiście - uciążliwe gorąco. I chociaż wioszczyna stanowiła solidną kryjówkę przez całe minione pięć lat, tutejszego klimatu nienawidził. Z biegiem czasu wcale nie robiło się lepiej, nie tylko nie mógł przywyknąć do zmian temperatury, ale wydawały się coraz bardziej uciążliwe.
Z westchnieniem zamknął stary foliał. Dziś już nie miał czasu na studiowanie i była to kolejna sprawa, która go irytowała. Zbyt wiele znajdował powodów, dla których nikomu nie mógł ufać i musiał wszystko robić osobiście. Był w tym względzie naprawdę przewrażliwiony; ciągle wahał sie przed podjęciem ostatecznej decyzji. Rzucił jeszcze jedno smutne spojrzenie na księgę. Zupełnym absurdem było mniemanie, jakoby spisano ją na ludzkiej skórze, ale wyglądało na to, że kopiści z pierwszego stulecia po Wielkiej Wojnie wykonali dobrą robotę i czarodziejskim diagramom można było wierzyć. Gdyby tylko wiedział, jak się nimi skutecznie posługiwać. Właśnie takie najprostsze rzeczy najtrudniej było sprawdzić. Dawni czarodzieje nie zapisywali tego w swoich księgach, tak samo jak magowie od spraw finansowych nie wyjaśniają sposobów prawidłowych zarachowań i odliczeń. Ale ten stan rzeczy mógł ulec zmianie, i zmieni się na pewno jeśli on, Samuel Wicker, wielki mistrz Rumelkowego Klanu, nie popełni błędu i nie zboczy z krętej drogi. Rozmarzył się na moment. Wszystko stałoby się o wiele łatwiejsze, gdyby odkrył „Nucleus”, mityczną księgę w genialny sposób prowadzącą adeptów magii przez niebezpieczny labirynt studiowania mocy. Powiadają, że była napisana jeszcze przed rozpoczęciem Wielkiej Wojny i nawet ci najmniej utalentowani zdołali dzięki niej rozbudzić swoje zdolności i użyć ich w maksymalnym stopniu. Tylko że manuskrypt „Nucleus” prawdopodobnie nie istniał już od dawna, zaś o tym, który go napisał krążyły tylko legendy. Ale gdyby go zdobył! Ta perspektywa zawsze wznosiła Wickera na absolutne wyżyny zachwytu, lecz powrót do rzeczywistości był bolesny. Mimo to wystarczyła mu chwila, aby się opanować i skupić na tym, co najważniejsze. Na pertraktacjach z łowcą artefaktów.
Wyszedł z pomieszczenia i korytarzem, rozdzielającym dawniej dom na część zamieszkiwaną przez ludzi i część przeznaczoną dla zwierząt, wydostał się na zewnątrz. Samuel Wicker nie ścierpiałby w swoim domu jakichś prosiąt i dawno by zastąpił uklepaną glinę drewnianą podłogą lub nawet kamienną posadzką, lecz to mogłoby zwrócić uwagę. Tak więc stale miał poczucie, że żyje w chlewie.
Sługa natychmiast zauważył ruch pana i wynurzył się z kuchni.
Janick, Wicker przywołał jego nazwisko w pamięci. Gorliwy, pełen zapału, jednak o zupełnie minimalnym, ledwie dostrzegalnym poziomie talentu magicznego. Ale tego Wicker nigdy mu nie powiedział.
- Pójdę do sadu. Posprzątaj w pracowni, nie zapomnij o pułapce na myszy i odstaw księgę na miejsce. Gdy przyjdzie cudzoziemiec, wyślij go bez zbędnych ceregieli do mnie, a chwilę później przynieś nam coś do picia.
Janick przytaknął gorliwie, przeszedł przez korytarz i wszedł do pracowni. Dostęp do starodruków mieli tylko najbardziej zasłużeni uczniowie, którzy posiadali niebudzący wątpliwości talent, a porządkowanie foliałów był w pewnym sensie łapówką, dzięki której wielki mistrz nagradzał Janicka – i zyskiwał jego absolutną lojalność.
Wicker stąpał pomału po kamieniach brukowanej ścieżki, aż doszedł do jabłoni. Był to dobry rok, za jabłka można było uzyskać całkiem godziwe pieniądze. Kolejna sprawa, której nienawidził – starać się o fundusze. Było ich wciąż za mało i to ograniczało rozwój całego klanu. I Wickera osobiście. Mimo to sad był jednym z tych miejsc, które zdołał tutaj polubić. Ściślej rzecz biorąc, jeśli nawet sadu nie lubił, to mu przynajmniej nie przeszkadzał. Leżał ponadto tak, że można stąd było zobaczyć już z daleka nadjeżdżającego gościa. Chciał mieć dość czasu, aby mu się dokładnie i bez pośpiechu przyjrzeć. Już samo skontaktowanie się z tym człowiekiem kosztowało sporo pieniędzy, a jego wynagrodzenie z pewnością okaże się znacznie wyższe. Wicker miał świadomość, że na pewno nie zdoła zaoferować tyle, co inni. W ostatnich kilku latach zaczął się popyt na artefakty, a przez to także na tych, którzy byli w stanie je zdobyć. Człowiek, którego on – wielki mistrz Rumelkowego Klanu - tu wezwał, należał do najlepszych. O ile był to naprawdę ten, który pozyskał skarby ze starej tajnej skrytki historycznego klanu Augupu. Nikt nie miał co do tego całkowitej pewności, bo wszędzie tam, gdzie gra toczyła się o wielkie pieniądze i groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, prawdziwe i ścisłe informacje były cenniejsze niż woda na Pustyni Gutawskiej.
Wicker usiadł na drewnianej ławce pod jednym z najwyższych drzew, które już prawie nie rodziło owoców. Tu, o ile pogoda sprzyjała, z innymi członkami rady rozważał ważne problemy. W tym konkretnym przypadku, od którego tak wiele zależało, wolał pertraktować sam. Słuchał bzyczenia pszczół i co chwila spoglądał na ścieżkę. Co to za jeden, ten mężczyzna? Jaki się okaże? Wiedział, że jest sprytny i doświadczony, i że bardzo często udaje mu się w ramach zamówienia pozyskać więcej dóbr, niż zamawiający spodziewał się otrzymać. Potem oczywiście trzeba mu dobrze zapłacić. Wicker wykorzystał swoją wiedzę i ludziom, szukającym łowcy artefaktów, przekazał instrukcje, aby od razu dali najemnikowi do zrozumienia, że możliwości finansowe zleceniodawcy są ograniczone, ale równocześnie podkreślali, że dysponuje on dobrymi informacjami, jak się do pożądanego towaru dostać...i potencjalnie uzyskać więcej. Ciężko było godzić się z tak skromnymi środkami, jakie miał do dyspozycji przez kilka ostatnich lat. Smutno pokiwał głową nad położeniem w jakim się znalazł – on, jeden z najlepszych, jeśli w ogóle nie najlepszy wielki mistrz jedynego w istocie czarodziejskiego klanu na terenie imperium.
Naraz zauważył, że główną ulicą wioski jedzie mężczyzna na koniu. „Wlecze się” byłoby lepszym określeniem. Jak się tam, do cholery, dostał? Gdyby nadjechał drogą, mistrz zauważyłby go o wiele wcześniej. Dlaczego, u diabła, gość po niej nie jechał? Wicker nie lubił, gdy sprawy nie przebiegały zgodnie z planem. Równocześnie jednak poczuł w duchu zadowolenie w wydania innych rozporządzeń. Chociaż kasę klanu kosztowało to kilka dziesiątek złotych, teraz nie żałował. W jednym z domów już od dwóch dni stacjonował inny cudzoziemiec. Najął go Majal, zastępca Wickera. Najemnik okazał się niezgrabnym, prymitywnym typem poskładanym z samych wielkich i ciężkich kości obleczonych mięśniami, chłopem z krzaczastymi brwiami i oczami skrytymi pod wielkim wałem czoła. Wydawał się czarodziejowi pół zwierzęciem, tworem stojącym o wiele niżej w rozwoju niż on sam. Ale dzięki temu był idealnym narzędziem. W przypadku gdyby wystąpiły problemy z łowcą artefaktów, miał go zabić. Ostrożność posiadała oczywiście także ujemne strony: prymityw już dwa dni na koszt klanu pochłaniał niesłychane ilości jadła i pierwszorzędnego cydru.
Cudzoziemiec pojawił się już u podnóża pagórka, między pierwszymi drzewami owocowymi. Konia zostawił w wiosce, kroczył teraz długimi, pozornie leniwymi krokami, ale mimo to zbliżał się zaskakująco szybko. Był wysoki i szczupły, długie, zauważalnie już posiwiałe włosy miał ściągnięte z tyłu głowy. Twarz - Wicker prawie nie zdołał stłumić niesmaku - była jak zły sen estety.
I w początkowym, nieuszkodzonym stanie wydawałaby się zbyt pociągła i szczupła, teraz w dodatku szpeciły ją liczne blizny, nos wyglądał jak coś, co zostało do tego oblicza dodane znacznie później, a ponieważ Stwórcy oryginalne rysy wyraźnie się nie spodobały, starał się je później polepszyć kilkakrotnym przetrącaniem. Oczy okolone były wianuszkami drobnych blizn, spowodowanych dawno już zapomnianymi pojedynkami na pięści, stara szrama przedłużała lewy kącik ust ku dołowi i cudzoziemiec wyglądał tak, jakby cały czas wykrzywiał twarz.
Jednak ze zniszczonym obliczem mocno kontrastowała sprężystość jego ruchów i widoczna pewność siebie. Wicker skupił się i próbował wejrzeć w głąb umysłu nieznajomego, choćby go tylko musnąć. Wielokrotnie w swoim życiu zdołał odczytać myśli innego człowieka, chociaż ze starych zapisków wiedział, że obrona przeciw penetracji telepatycznej jest stosunkowo łatwa. Teraz wystarczyłoby się dowiedzieć, jak ten człowiek postrzega otaczający go świat i samego siebie. Może z powodu spokoju panującego w sadzie i zieleni otaczających go drzew, udało się prawie natychmiast. Pewność siebie cudzoziemca nie była udawana, stanowiła jego nieodrodną część, tak samo jak straszna twarz. Najbardziej zaskoczyło wielkiego mistrza wrażenie zdziwienia i radości, przepełniających nieznajomego. Coś podobnego kilkakrotnie znalazł w umysłach dzieci, ale u tego mężczyzny gdzieś między czterdziestką a pięćdziesiątką było to doprawdy zaskakujące. Jego fascynacja światem była równocześnie podobna i odmienna niż u dzieci: wypełniona doświadczeniem, ale równocześnie nim uszlachetniona. Wicker szybko się wycofał z umysłu najemnika. Musiał się skoncentrować na sprawach praktycznych, a nie na jakiejś wątpliwej analizie psychologicznej. Jak gość jest uzbrojony, na przykład? Dzięki temu mógł stwierdzić, czy to ten właściwy człowiek. Dostrzegał miecz, pod rozchylającym się płaszczem, w uprzęży na piersi cały rząd noży służących do rzucania; poza tym mniejszy miecz, noszony w ukryciu na prawym boku, który równie dobrze mógł się okazać wielkim nożem lub sztyletem - tutaj Wicker nie miał pewności. Ostatni nóż dał się zauważyć w pochwie wszytej w cholewę lewego buta. Łowca artefaktów był, jak widać, dobrze uzbrojony, sądząc z tego jak wyglądał i jak zaawansowanego wieku doczekał w swej branży, umiał się tymi morderczymi narzędziami posługiwać.
Wicker nie wstał, tylko wbił wzrok w nadchodzącego. Wiele razy zdołał tym sposobem zdenerwować, rozkojarzyć, pozbawić kogoś pewności siebie. Teraz jednak podobnego efektu nie mógł oczekiwać. Cudzoziemiec w ogóle nie zauważył jego wytrenowanego, hipnotyzującego spojrzenia, skinął głową na powitanie, rozejrzał się po gałęziach drzewa, pod którym się znajdowali i urwał sobie jabłko. Był wysoki, a przy tym miał jeszcze dodatkowo bardzo długie ręce. Jabłko, które sobie wybrał, rosło na pozór poza zasięgiem jakiegokolwiek człowieka i należało do tych czerwieńszych. Wgryzł się w nie ze smakiem i usiadł na ławce.
Do leniwych odgłosów przedwieczoru dołączyło głośne chrupanie soczystych kęsów, gdy jadł z przyjemnością, bez pośpiechu.
Wicker uświadomił sobie, że to jego ogarnęło zdenerwowanie. Niedobrze. Znajdował się na swoim terenie, wystarczyło zawołać, żeby wszyscy się tu zbiegli. Tylko co by to pomogło?
- Nazywam się Samuel Wicker, przypuszczam, że przybył pan tutaj po rozmowie z jednym z moich współpracowników – zaczął rozmowę, równocześnie dostrzegając na ścieżce Janicka, niosącego kosz z wiktuałami. Jedzenie i napitek przydadzą się do zamaskowania jego nieoczekiwanej niepewności.
- Koniasz – przedstawił się łowca artefaktów, imieniem które z pewnością nie było prawdziwe ale pod którym najczęściej występował. - Podobno jest pan zainteresowany przeniknięciem do bazy Maaterenditu?
Przeszedł od razu do rzeczy, a Wicker o mało się nie rozkaszlał.

Wyszukiwarka

Zainteresował Cię temat? Chcesz przeczytać więcej? Znajdź podobne artykuły dzięki naszej wyszukiwarce: