Kommodus pozwolił wreszcie Sammonikowi założyć nowy, czysty opatrunek. Obserwowałem go, a dziesiątki myśli tłukły mi się po głowie. Rana na potylicy cezara miała trzydzieści lat i wszystko wskazywało na to, że już nigdy się nie zagoi. Była straszliwą pozostałością po młodzieńczej, dziesięcioletniej bez mała, fascynacji życiem gladiatorów, która zakończyła się nieudolnie sparowanym ciosem. Podobno to ta rana od trzydziestu lat wywoływała zapaści cezara, po których prefekci pretorianów, prawnicy, kanceliści, legaci wojskowi, a przede wszystkim „Grecy z Palatynu”, wszyscy bez wyjątku, jak natchnieni, zgodnie z wskazówkami cezara, odmieniali Imperium i życie jego mieszkańców. Następstwami, niezrozumiałych dla większości, okresowych nieobecności Kommodusa w życiu publicznym, były takie wiekopomne wydarzenia, jak nadanie nadzwyczajnych uprawnień rzemieślnikom i kupcom, zrównujących ich de facto ze stanem ekwickim, czy przyznanie obywatelstwa wszystkim wolnym mieszkańcom Imperium. Nie licząc, rzecz jasna, takich drobiazgów, odmieniających życie zwykłych ludzi, jak: lunety, termometry, samopały, wodociągi ciśnieniowe i hałaśliwe machiny napędzane parą, czyli słynne aeolipile Herona z Aleksandrii.
„Usta bogów”, „Wieszcz”, „Światło na końcu drogi” – takimi tytułami obdarowywał prosty lud rzymski swojego władcę – Kommodusa. Niewiele rozumiał z tego, co dzieje się dookoła, lecz skwapliwie korzystał z przeszklonych okien, mechanicznych zegarów, miejskiego transportu konnego, pomp strażackich i publicznych toalet spłukiwanych wodą. Najbliższe otoczenie cezara, choć czasami podejrzewało w tym wszystkim boską interwencję, skupiało się na materializacji niesamowitych wizji swego chlebodawcy i dobrze na tym wychodziło. Równie dobrze wychodził na tym także sam Rzym i jego obywatele.
– Chcę, żebyś towarzyszył mi podczas podróży wzdłuż granic Imperium – oświadczył Kommodus Antoninus.
Cezar często podróżował, bywał w Rzymie nie dłużej niż kilka miesięcy w roku. To nie Rzym i nie Italia były jego domem, lecz Imperium.
– Zamierzam przyjrzeć się twoim dokonaniom w Sarmacji, namiestniku.
– Jak sobie życzysz, cezarze. Zobaczysz Sarmację pogruchotaną przez wojny, lecz odzyskującą siły. Oczywiście północne pogranicze ciągle jest jeszcze wyludnione, zamieszkane głównie przez barbarzyńskie plemiona, ale wzdłuż dolnego i środkowego biegu Tisii osiedliłem już przeszło sto tysięcy kolonistów. Za dwa, trzy lata, będzie ich tam dwa razy tyle.
– Chcę odwiedzić najdalsze zakątki Imperium. Pragnę przyjrzeć się, jak układasz stosunki z pokonanymi barbarzyńcami. Byłoby niezwykle interesujące zorientować się, w jaki sposób wykorzystują nadane im przywileje.
– Płacą regularnie podatki, cezarze, a to już oznacza, że zasługują na to, co otrzymali w darze.
Kommodus zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem i skinął na Sereniusza Sammonika, który przysłuchiwał się naszej rozmowie.
– Dziękuję, medyku. Przyślij tu Agenora.
Sammonik spakował swoje narzędzia i opatrunki, po czym wyszedł. Agenor pojawił się niebawem, trzymając coś w dłoniach. Jego oczy, niczym oczy wiernego psa, spoczęły na Kommodusie.
– Pokaż mu to, Agenorze – rzekł cezar, wskazując mnie ruchem głowy.
Grek przysunął trójnożny, składany stolik i postawił na nim przyniesiony szklany pojemnik, wypełniony cieczą, jakby zagęszczoną wodą, na powierzchni której unosił się niewielki, podłużny kawałek drewna z przymocowaną doń poprzecznie, metalową igłą. Agenor zdjął szklane wieczko i kilkakrotnie zakręcił drewienkiem, w prawo i w lewo. Podłużny wskaźnik za każdym razem wracał do swojego pierwotnego położenia.
– Wiesz co to jest? – zapytał mnie cezar.
– Nie.
– Każdy z nas chciałby mieć coś takiego w głowie. Coś, co zawsze wskazywałoby ten sam kierunek. Coś stałego i pewnego. Otóż, to urządzenie, bez względu na to czy pada deszcz, czy świeci słońce, zawsze wskazuje tę samą stronę świata. Ponoć drzemie w nim dokładnie ta sama siła, tak przynajmniej twierdzi Agenor, która tkwi w żółtych kamieniach, zwanych electrum, sprowadzanych znad Oceanu Sarmackiego. Pewnie znasz je, bo Flawiusz Barbio z Akwilei twierdzi, że jesteś jednym z jego największych dostawców.
– Barbio mówi prawdę, cezarze.
– Jeszcze w tym roku wytworzymy tyle tych urządzeń, że sprezentujemy je każdemu centurionowi…
A więc jednak wojna, pomyślałem.
-…oraz wyposażymy w nie wszystkie nasze okręty. Wyobrażasz sobie armię, która zmierza we właściwym kierunku i flotę, która płynie do właściwego portu, bez względu na to, czy widać gwiazdy na niebie, czy ich nie widać?
– To niezwykły wynalazek, cezarze.
– Powstał dzięki Antoniuszowi Agenorowi, człowiekowi, który robi wszystko, żeby tylko zadośćuczynić rojeniom swojego cezara.
Zerknąłem na Agenora.
– Trajan miał na swoje usługi Apollodora z Damaszku, a ja mam Agenora z Antiochii – ciągnął cezar. – Śmiem twierdzić, że mój Grek jest po stokroć cenniejszy.
Antoniusz Agenor stał jak posąg i nic nie mówił.
– Agenorze – odezwał się cezar. – Przynieś moje ostatnie pismo do namiestnika Sarmacji.
Do mnie? zdziwiłem się w myślach. Siwowłosy Grek zniknął za drzwiami komnaty, by po chwili wrócić z pudełkiem wypełnionym rulonami korespondencji. Wyciągnął jeden z nich, przyjrzał mu się i podał mi go, uśmiechając się sam do siebie. Przez chwilę nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Zobaczyłem ten sam list, o tej samej treści, skreślony tymi samymi, zgrabnymi literami… List cezara, wzywający mnie do Dacji… Jakbym cofnął się w czasie – znalazłem się w wiosce Asdingów, podczas pogrzebu ojca Ildy…
Usłyszałem śmiech cezara.
– Ależ nie, namiestniku! To nie jest oryginał! Nikt nie grzebał w twoich rzeczach. Ale nie jest to też zwykła kopia. Możemy wytworzyć dowolną ilość pism o tej samej treści. Możemy wydać ten sam rozkaz na piśmie, w tej samej chwili, w dowolnej ilości egzemplarzy. A najciekawsze, że ja, autor tego pisma, mogę nie mieć w nim żadnego udziału, za wyjątkiem wydania polecenia jego przygotowania. Składam tylko podpis pod pieczęcią i to wszystko. Tak, tak, oczywiście, wiem, o czym myślisz. Zapewniam cię, że fałszerstwo jest niemożliwe. Urządzenie, które odciska litery tak zdumiewająco podobne do moich własnych, jest za każdym razem starannie zabezpieczane i nikt niepowołany nie ma do niego dostępu. Prefekt mojej kancelarii odpowiada za nie głową.
Oniemiałem. Urządzenie odciskające litery? Pismo, które nie musi wyjść spod ręki piszącego? To dlatego odwołano z prowincji skrybów przepisujących pracowicie „Acta Publica” i zaczęto dostarczać je wprost z Rzymu?
Oczami wyobraźni zobaczyłem pierwszy akapit „Wojny galijskiej” Juliusza Cezara odciśnięty w nieskończonej ilości egzemplarzy… Gallia est omnis divisa in partes tres… Galia dzieli się na trzy części… A zaraz obok… „Od założenia Miasta” Liwiusza… „Dziesięć ksiąg o nauce” Warrona… „O naturze wszechrzeczy” Lukrecjusza… „Dialogi” Seneki… „Dzieje” Tacyta… „Mechanika” Herona… „Ciało człowieka” Sammonika… Tysiące tomów, stojące równo na półkach, niczym doborowe centurie legionistów.
– Biblioteka w każdym mieście? – wyszeptałem drżącym głosem.
– Co to, to nie! – zaoponował Kommodus Antoninus. – Nie tak szybko. Jak mawiali nasi przodkowie: „Litera uczy, ale litera też szkodzi”. Tysiąc ksiąg może być gorszą bronią niż tysiąc sztyletów. Słowa mogą zabijać równie dobrze jak naostrzone miecze. Nie wierzysz? Agenorze, przynieś „Krytykę naszej historii”!
Antoniusz Agenor posłusznie znów zniknął za drzwiami. Tym razem przez dłuższy czas staliśmy sami, naprzeciwko siebie: cezar i ja, namiestnik jednej z jego prowincji. On spoglądał na mnie, a ja spoglądałem na niego. Nie odzywaliśmy się do siebie. Kiedy Agenor wreszcie wrócił, cezar przejął od niego księgę w drewnianej oprawie, długo wertował strony, mrucząc coś niezrozumiale, aż wreszcie znalazł to, czego szukał, podał mi i polecił:
– Czytaj.
Zacząłem bezgłośnie czytać:
Oto znamiona naszych czasów – wszystko, co stworzyli ludzie, ulega przekształceniom niczym glina w rękach garncarza, a wszystko, co boskie jest odzierane ze znamion świętości. Nagle oglądamy swoje życie takim, jakie ono jest w rzeczywistości, a nie takim, jakie powstaje w naszych wyobrażeniach. Potrzebujemy milionów rąk do pracy, nieprzebranych zasobów ziemi, złota, drewna i żelaza, a nade wszystko – ust, które to wszystko pochłoną, wnętrzności, które to przetrawią i pękatych, brzęczących trzosów, które za to wszystko zapłacą. Dręcząca potrzeba ustawicznego poszukiwania miejsc, gdzie możemy spieniężyć uformowane w skarb nawet najsmrodliwsze łajno, gna nas od krańca do krańca ziemi, oraz od oceanu do oceanu. Musimy się wszędzie pojawić, obwąchać każdy kąt, ustanowić swoje panowanie, a następnie rozejrzeć się za nową ofiarą. Mówimy wszystkim, jak mają myśleć, co produkować i spożywać. Przekonujemy całe narody, aby uznały wykreowaną przez nas rzeczywistość za własną, jeśli nie chcą zostać unicestwione. Zmuszamy je, aby wprowadziły u siebie nowe prawo i obyczaje, co oznacza, że muszą one stać się r z y m s k i e. Innymi słowy, stwarzamy nowy, własny świat na obraz i podobieństwo swoje, zastępujemy bogów i boginie, uśmiercamy dotychczasową filozofii i etykę, kreujemy od podstaw samych siebie w nieuporządkowanym, chaotycznym, jednoczesnym akcie stworzenia i przemiany…
– Wystarczy, namiestniku.
Czułem jak zlewa mnie zimny pot. Chciałem oddać księgę cezarowi, ale on jej nie przyjął i powiedział:
– To dla ciebie, zatrzymaj ją, mam kilka innych egzemplarzy. Niby nic takiego, prawda? Niby tylko słowa? Niby zwykły opis rzeczywistości? I na dodatek można by się w tym wszystkim doszukiwać jakiejś pochwały naszego sposobu życia. Ale co się stanie, jeśli przeczyta to ktoś, komu ta nasza rzeczywistość nie odpowiada? Jeśli pod wpływem tego, co przeczyta, zacznie myśleć na opak? Jeśli zacznie o tym rozpowiadać gdzieś na krańcach Imperium, dajmy na to… w Sarmacji? Albo, co gorsza, w samym Rzymie? Co wtedy, namiestniku? Czujesz jaką siłę oddziaływania mogą mieć takie słowa? One mogą służyć wszystkim, zarówno naszym przyjaciołom, jak i naszym wrogom. Mogą być tarczą i mieczem jednocześnie. Dlatego zanim pozwolę, by ktokolwiek mógł odciskać księgi, gdzie tylko zechce i kiedy tylko zechce, bardzo głęboko się nad tym zastanowię. Bardzo głęboko. Bo akurat teraz nie potrzeba mi tumultu w senacie i zgiełku na ulicach rzymskich miast.
Przypomniałem sobie jak kilka lat temu wyprowadził na ulice Rzymu pretorianów, by rozprawić się z plebsem, domagającym się darmowego zboża i trzydziestodniowych igrzysk, mających uczcić koniec wojny z Partami. Zgiełk na ulicach to nie było coś takiego, co by go mogło wystraszyć. Więc o co mu chodziło?
– Ideą twojego panowania była jak dotąd walka z ciszą – zwróciłem nieśmiało uwagę. – Sam to tak kiedyś nazwałeś, cezarze.
Spojrzał na mnie z uznaniem.
– W ciszy tym bardziej donośnie zabrzmi moje wezwanie do nieskrępowanego wyrażania myśli – odrzekł.
– Pod warunkiem, że nie zabraknie odważnych do zabrania głosu.
– Moja w tym głowa, by właśnie tak się stało. Po to przyjęliśmy zasadę, że karać będziemy tylko za czyny, a nie za to, co kto myśli.
– Kto jest autorem „Krytyki naszej historii”? – zapytałem po chwili zastanowienia.
– Kasjusz Dion, prefekt mojej kancelarii.
Zrobiłem wielkie oczy.
– Tak, tak – cezar roześmiał się, machnąwszy ręką. – Panuję już przeszło czterdzieści lat i zdążyłem się pewnych rzeczy nauczyć. Kasjusz, gdyby go zapytać, pewnie przysiągłby, że gotów jest się za mnie dać pokrajać, ale wiem też z doświadczenia, że gdyby kiedyś przyszło mu do głowy coś dziwnego, to lepiej mieć go po swojej stronie. Jesteś głodny, Lentiwiuszu Katello?
– Nie, cezarze.
– Ale pewnie zastanawiasz się, dlaczego zanudzam cię tymi wszystkimi opowieściami?
Spojrzałem głęboko w oczy Kommodusa. Były zapadnięte i podkrążone. Albo niedawno wyszedł z zapaści, albo były to objawy jakiejś innej choroby.
– Dawno nie byłem aż tak podekscytowany, cezarze.
Kommodus roześmiał się głucho.
– Bez zbytniego wysiłku podtrzymam cię w tym stanie ducha jeszcze przez najbliższe tygodnie. No, to jak, zjesz ze mną kolację, czy wzgardzisz suszoną rybą i kobylim mlekiem?
Nie odmówiłem. Całymi miesiącami bywałem na żołnierskim wikcie, ale na szczęście suszona ryba i kobyle mleko nie były jedynymi potrawami, które podano na kolację. Zostaliśmy sami i posilaliśmy się w milczeniu. Jadłem rybę małymi kawałkami, popijając ją rozcieńczonym winem.