Uprzedzając wszelkie pytania – Orcs Must Die! to dobra gra. Doskonale rozumiem, że wielu może ją uznać za znakomitą, więc dlaczego ja, po ponad 10 godzinach spędzonych na anihilacji Orków, uważam ją za produkcję „tylko” dobrą?
Zanim przejdę do omawiania samej gry, odpowiem na pytanie, które zadałem we wstępie. Po instalacji, Steam automatycznie zaczął ściągać łatkę ważącą ponad 1GB, co na moim zabójczo szybkim Internecie (1Mb/s) trochę trwało. Pełen zapału postanowiłem odczekać te parę godzin, bo w końcu czego się nie robi dla dobrych produkcji, którą nie wątpliwie Orcs Must Die! jest. Gdy wreszcie mogłem spokojnie wszystko uruchomić, moim oczom ukazało się dość ładne menu, chociaż czcionka użyta w spolszczeniu nijak nie pasuje do stylu graficznego gry, a na samej jego górze majestatyczny napis „Graj”. Gdy go nacisnąłem byłem zmuszony do obejrzenia statycznego intro opowiadającego historię przejęcia przez naszego bohatera „pałeczki” po tragicznie zmarłym mistrzu (więcej o fabule poniżej). Chwilę później przeszedłem do właściwej rozgrywki i tu pojawił się jeden z licznych zgrzytów (czytaj: bugów) na mojej drodze do chwały. Na ekranie widoczna była tylko kusza i plansza, a bohater magicznym sposobem zniknął, nie mogłem się również poruszać, a gdy tylko uwolniłem pierwszą falę, gra wywaliła mnie do pulpitu. Pierwsza myśl – WTF?! Po chwili postanowiłem jednak zacząć działać. Temat na stosownym forum, wpis na blogu dotyczący problemu, aktualizacja sterowników, reinstalacja, ponowne ściąganie patcha, wyłączenie przyspieszenia dźwiękowego. Nic z wymienionych przeze mnie rzeczy nie pomogło zażegnać problemu. Zdesperowany postanowiłem zainstalować Orcs Must Die! na innym, nieco mocniejszym, sprzęcie. Oczywiście to także nie pomogło, a nawet pogorszyło sprawę (wywalało mnie do pulpitu od razu po rozpoczęciu gry). Zrezygnowany i smutny zacząłem namiętnie uderzać nośnikiem o ścianę. Po zużyciu trzech paczek chusteczek, zdecydowałem spróbować jeszcze raz i zainstalować produkcję na kolejnym, tym razem NAPRAWDĘ mocnym, sprzęcie. W końcu mogłem swobodnie pograć, lecz tylko przez jakieś 40 minut, po tym czasie znowu przywitał mnie znienawidzony pulpit. W ten oto sposób ukończyłem Orcs Must Die!. Co prawda w nieco oporny sposób, no ale trzeba iść na pewne kompromisy. Po przedstawieniu wam pokrótce mojej tragicznej historii mogę wam przedstawić…
Śmieć Orkom!
Gra rozpoczyna się bardzo zabawnym statycznym intro o tym jak mistrz naszego bohatera zmarł, podczas powstrzymywania kolejnej z setek fal Orków. Atakują one mistyczne portale w fortecy, przez które mogłyby przejść i zniszczyć Bogu ducha winne królestwo. Co ciekawe, nasz mentor był mistrzem przez duże „M” – długa broda, majestatyczna laska, emanująca mocą szata, czyli wszystko czego trzeba, by obok jego imienia móc dopisać „Epic”. Problemem jest jedynie to, że zginął uderzając głową o… kant schodów. W ten oto sposób jego uczeń dostaje szanse, by pokazać, co potrafi i udowodnić innym, że nie jest aż takim niedorajdą za jakiego go uważają. Fabuła nie jest więc zbyt oryginalna ani specjalnie wciągająca, stanowi jednak dobry pretekst do spędzenia od 5 do 10 godzin w świecie Orcs Must Die!, tyle też potrzebujemy na ukończenie kampanii. Nie raz będziemy rozgrywać te same etapy, przechodząc je w różny sposób, nabijając jednocześnie coraz lepsze wyniki, tak więc możemy dodać jeszcze jakieś 5 godzin dodatkowej zabawy do ogólnego czasu spędzonego z grą.
Twórcy Orcs Must Die!, studio Robot Enterteiment nie są amatorami w branży gier. Stworzyli oni takie tytuły jak choćby Age Of Empires 3 czy Halo Wars. Jak widać jest to dość doświadczone studio (przynajmniej jeśli chodzi o RTS’y). Czym więc tak właściwie jest ich najnowsza produkcja? To bardzo rozbudowana gra z gatunku Tower Defense, ukazująca nam świat w trybie TPP (zza pleców bohatera). Twórcy bawią się w nim założeniami i konwencją. Nie stawiamy tu, jak w większości gier typu „Obrona Wieży”, tytułowych wieżyczek obronnych. Zamiast tego zastawiamy pułapki w dowolnych, wybranych przez gracza, miejscach. Na różnorodność na pewno nie możemy narzekać, gdyż z każdą kolejną areną dostajemy nową „zabawkę”/zaklęcie itp.
Orki będziemy mogli eksterminować za pomocą tak wymyślnych wynalazków jak: kolce w podłodze, tłuczek spadający na wrogów z sufitu, automatyczne balisty czy sprężynująca podłoga (swoją drogą bardzo zabawna), dostępni są też łucznicy. Każdą z dostępnych w grze pułapek możemy ulepszać (oczywiście za stosowną opłatą) np. sprawiając, że kolce będą zatrute, a szatkownice zwiększą swój zasięg. Niektóre są bardziej, a inne mniej przydatne. Najczęściej będziemy korzystali z tych podstawowych. Nie należy skreślać wszystkich na pozór nie przydatnych narzędzi mordu, ponieważ, przykładowo, mogą się one sprawdzać w ciasnych korytarzach. Każdy poziom został zaprojektowany w taki sposób, że prędzej czy później zostaniemy niejako zmuszeni do użycia innych rodzajów pułapek.
Oprócz wszystkich wymienionych wyżej „zabawek”, nasz bohater posiada również magiczną kuszę, która działa jak typowy… karabin maszynowy. Na wyposażeniu mamy równie miecz. Z pomocą naszych broni będziemy siać pożogę na polu bitwy, zamiast biernie obserwować cały przebieg walki (jak to jest w większości gier typu Tower Defense). Co więcej, całą produkcję możemy ukończyć na trzy różne sposoby - rozwój naszego protagonisty może być ukierunkowany na dopieszczanie i ulepszanie dostępnych pułapek, rozbudowywanie bohatera oraz łączenie tych dwóch styli, tworząc przy okazji gatunkowy miks. Dzięki temu zabiegowi kampanię możemy przejść wielokrotnie, za każdym razem czerpiąc nieco inne wrażenia z tytułu.
Beatiful Orcs
Grafika przedstawiona w Orcs Must Die! odstrasza swoją, według mnie, zbyt dużą cukierkowością, jednak w ogólnym rozrachunku może się podobać, chociaż dechu w piersi nie zapiera. Dużą jej zaletą jest wszechobecna krew, soczyście tryskająca z ciał pokonanych wrogów. Dobrze, że twórcy postanowili dodać ten element, gdyż bez niego gra mogłaby sprawiać wrażenie dziecinnej. Animacja postaci i przeciwników robi duże wrażenie i nie raz zamiast eksterminować przeciwników, podziwiałem ich ruchy, dotyczy to również samego bohatera. Dodam jeszcze tylko, że nawet gdy z ekranu „wypływały” Orki i 11 innych rodzajów przeciwników, gra ani na chwile nie zwolniła, co uznaję za duży plus.
Elementem nieco odstającym od reszty jest natomiast muzyka. Sama polonizacja i teksty bohatera w stylu „Ale urwał” sprawiają, że kręci się łezka w oku (no może nie aż tak, ale wiecie o co chodzi), a wrzaski i okrzyki bojowe Orków są naprawdę dobrze zrobione, lecz same dźwięki wyraźnie bladną na tle doskonałej całości. Może to tylko moje zbyt wysokie wymagania względem produkcji, bo średniowieczno/gitarowe przygrywki potrafią wpaść w ucho, jednak cała gra stoi na tak wysokim poziomie, iż oczekiwałem głównego motywu na poziomie „Dovahkina” ze Skyrim, który to nie raz wybijałem długopisem podczas zajęć.
Such a Good Piece of Shit
Teraz, gdy już prawdopodobnie zakończyłem starania o przedstawienie jakichkolwiek minusów tej produkcji, mogę przejść do tego co mi się w niej spodobało. Największą zaletą jest chyba satysfakcja, gdy mozolnie opracowywana przeze mnie taktyka zostaje wprowadzona w życie, a biegnąca w moją stronę horda zostaje doszczętnie zniszczona, lub też nie, w końcu nie każda taktyka musi być prawidłowa. Z każdą kolejną falą poziom trudności rośnie, przeciwników jest coraz więcej, a my dysponujemy dostateczną ilością „pieniędzy” na zakup coraz to wymyślniejszych pułapek, by móc odeprzeć coraz to silniejsze ataki. Często pod koniec etapów robi się tak ostro, że musimy wziąć sprawy w swoje ręce (jeśli jeszcze tego nie zrobiliśmy) i eksterminować zieloną hołotę za pomocą naszego własnego oręża. Ciągłe dostosowywanie do sytuacji sprawia, że trudno tu o monotonię.
Na samym początku gry nawet nie musimy brudzić sobie rąk. Do portalu prowadzi tylko jeden korytarz, a Orków z bramy wychodzi ledwie garstka. Wtedy Orcs Must Die! sprawia wrażenie prawdziwie banalnej. Wraz z odblokowywaniem kolejnych aren poziom trudności zaczyna bardzo równomiernie rosnąć (co również można zaliczyć na plus), sprawiając, że musimy wykonywać jednocześnie parę czynności, by móc jakoś przetrwać. Gra jest w tym aspekcie naprawdę dobrze zbalansowana (czym większość tego typu produkcji nie może się pochwalić), za co twórcy dostają ode mnie owacje na stojąco. A, prawie zapomniałem. Na poszczególnych poziomach znajdziemy również interaktywne elementy otoczenia, takie jak żyrandol, który możemy spuścić (chociaż to chyba nie najlepsze określenie) na biegnących w naszą stronę wrogów.
For the Horde!
W natłoku nowoczesnych strzelanek, renesansowych opowieści o zabójcach czy opowieści o ludziach zrodzonych ze smoków, Orcs Must Die! jest idealnym „pomostem” między „poważnymi” produkcjami. Gra naprawdę wciąga, chociaż nieco szkoda, że nie uświadczymy w niej jakiegokolwiek trybu multiplayer lub co-op – zabijanie tabunów Orków w dwójkę? Jestem jak najbardziej za. Z całego serca polecam wam tę produkcję, bo naprawdę warto wydać 50 złotych za te parę godzin solidnej zabawy w (według mnie) najlepszej grze typu Tower Defense dostępnej obecnie na rynku.