Polcon to konwent, który co roku odbywa się w innym miejscu i organizują go różni organizatorzy (najczęściej zrzeszone grupy fantastów). Tym razem zawitał do Wrocławia - miasta, w którym studiuję. Tak się szczęśliwie złożyło, że mogłam uczestniczyć w nim przez cały okres jego trwania. Długo się zabierałam do tej relacji, ale to nie dlatego, że nie wiedziałam co napisać i było słabo, o nie. Było naprawdę fajnie, a więcej o tym poniżej.
Pierwsze wrażenia
Zaczęło się już w czwartek sporą kolejką. Akredytacja miała być od 10, a ruszyła dopiero po 11... I tak, do godzin popołudniowych ludzie jeszcze stali w kolejkach. Jako że miałam akredytację medialną ta mnie ominęła, ale widać było niezadowolenie ludzi - w końcu mijały bardzo ciekawe punkty programu tylko przez złą organizację. Na szczęście ci, którzy wykupili noclegi w szkole (swoją drogą bardzo oddalonej od budynków Uniwersytetu Przyrodniczego, w którym konwent się odbywał) mogli otrzymać akredytację na miejscu.
Wyprawka polconowicza |
Kolejnym niezbyt pozytywnym akcentem było potraktowanie mediów, którzy przecież o tym konwencie będą pisać - dostaliśmy jedynie skromne plakietki ("normalni" uczestnicy otrzymali zawieszki na szyję, do których smycze w pewnym momencie się... skończyły), a o program musiałam się dodatkowo wykłócać. Nie wyobrażam sobie łażenia po terenie konwentu bez znajomości schematu godzinowego, a chyba na to "media" miały być skazane. Z takim czymś spotkałam się po raz pierwszy, a niesmak pozostał.
Lokalizacja
Jak już wspominałam, swoje budynki organizatorom Polconu udostępnił Uniwersytet Przyrodniczy we Wrocławiu. Jego lokalizacja w skali miasta jest świetna (pamiętając o wiele gorsze lokalizacje Coolkonu czy Dni Fantastyki 2011) - znajduje się przy dużym centrum handlowym i węźle komunikacyjnym. Z dojazdem problemu nie było, jedynie późnym wieczorem brakowało czasem autobusów, z których ostatnie jechały po 23, a przecież zabawa trwała niemal do rana. Naprzeciwko budynków konwentu mieści się klub Cynamon, w którym można było raczyć się napojami i dorwać swoich ulubionych autorów.
Sale konwentowe porozrzucane były po dwóch budynkach i ich czterech, i dwóch piętrach. Taki rozkład nastręczał wiele problemów z odszukaniem sal prelekcyjnych. Niektóre punkty programu były przenoszone do innych lokacji, a korytarze nie wystarczały na pomieszczenie wszystkich chętnych na, przykładowo, spotkanie autorskie z Andrzejem Sapkowskim. W ogóle, akurat to spotkanie powinno było się odbywać w jeszcze większej sali, gdyż nie wszyscy chętni zmieścili się do środka. Lokalizacja księgarni Solaris, czyli czwarte piętro, to kolejny strzał w stopę. A już spore rozczarowanie sprawił mi brak jakichkolwiek promocji, czyli sprzedaż książek po cenach okładkowych.
Plusem był na pewno hall, w którym pomieścili się wszyscy sprzedawcy planszówek/koszulek/książek/przypinek, a także świetne figury Obcego i Predatora. Na pierwszym piętrze natomiast był gamesroom, umieszczony na antresoli. Mimo pozornie dużej ilości stołów, czasem trudno było znaleźć sobie miejsce - cieszył się naprawdę ogromnym zainteresowaniem. Sama spędziłam tam wiele godzin w przerwach między ciekawymi punktami programu, grając w Munchkina, Labirynt, czy, najlepszą według mnie grę tego roku, Talizman (z serii Magia i Miecz).
Od spotkań autorskich, przez prelekcje naukowe, książkowe, gier komputerowych, mange i anime, po konkursy z nagrodami, słowem: dla każdego coś dobrego. Na każdym większym konwencie jest zatrzęsienie punktów programu, a już szczególnie na Polconie. Bardzo rzadko trafiały się przerwy między ciekawymi prelekcjami, a w sobotę ciężko było się zdecydować na jedną, bo czasem odbywały się nawet trzy bardzo interesujące równocześnie.
Najbardziej wartościowym i często niepowtarzalnym elementem są prelekcje z autorami, zwłaszcza tymi z zagranicy. Tym razem głównymi gwiazdami byli Edward Lee i Peter V. Brett. Szczególnie ten drugi cieszył się popularnością, a w programie znalazły się aż dwa z nim spotkania, jedno za pośrednictwem tłumacza, a drugie już w pełni po angielsku, prowadzone przez polskiego pisarza, Marcina Mortkę, który jest jednocześnie autorem przekładu książek Bretta na polski. Ta godzina została w pełni wykorzystana, nie tracąc czasu na niepotrzebne gadanie. Została nawet chwila na lekturę fragmentu kolejnego tomu "Malowanego człowieka" - "Daylight War" (i to innego niż ten opublikowany na stronie konwentu - link), który zapowiada naprawdę ciekawe zabiegi fabularne.
Dziwnym trafem to jednak Andrzej Sapkowski miał największą frekwencję na swoim porannym, piątkowym spotkaniu. Sala była stanowczo za mała, aby pomieścić wszystkich fanów tego pisarza. Zaprezentował on parę kontrowersyjnych stwierdzeń, a także ciekawych historii, więc warto było tam być. Odwiedziłam także spotkania z Rafałem Kosikiem, Marcinem Mortką, Jarosławem Grzędowiczem i Andrzejem Ziemiańskim. Zawitałam na świętowaniu jubileuszu redakcji Nowej Fantastyki, a także na ciekawych rozmowach o tym jak zadebiutować w tym miesięczniku (z udziałem Kosika, Marcina Zwierzchowskiego i Macieja Parowskiego) oraz o stanie polskiej fantastyki (wypowiadali się Robert M. Wegner, Rafał Kosik, Michał Cetnarowski, Anna Kańtoch i Milena Wojtowicz). W piątkowy wieczór najbardziej obleganą prelekcją była premiera "Wendy" Jakuba Ćwieka. Niestety, jeszcze na nią trochę poczekamy, ale Kuba naprawdę narobił nam wszystkim smaku. Ten "paranormal romance" będzie zabójczy, a i jego dystrybucja to ciekawa sprawa, do której wrócę po premierze.
Nie obyło się również bez prelekcji naukowych, na które naprawdę lubię chodzić, a po frekwencji było widać, że nie tylko ja. Adam Cebula zaprezentował publiczności elektrownie atomowe oraz trochę o efekcie cieplarnianym, czy epoce lodowcowej. Profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, Paweł Rudawy, przedstawił bardzo ciekawą prelekcję o wpływie środowiska kosmicznego na życie na Ziemi, a Artur Skowroński opowiedział o rzeczywistości rozszerzonej. Dodatkowo, zasłuchałam się w Marku Oramusie o "Wszechświecie, jako nadmiarze". Mniej z nauką miały wspólnego punkty o głównych grzechach recenzentów, Stanisława Krawczyka, oraz przegląd seriali AXN Sci-fi, Michała Lisieckiego i Jakuba Rzepeckiego. To tylko te, na których byłam, a wierzcie mi, że gdybym miała Zmieniacz Czasu Hermiony... Ale pomarzyć można.
W sobotni wieczór wszyscy zaproszeni ruszyli na galę nagrody Zajdla. Pomijając formę nominowania i głosowania, która dla wielu jest kontrowersyjna, jest to bardzo prestiżowe wydarzenie, którego podniosłość zepsuł nieco prezenter. Mylił się, a krótkie sylwetki autorów były zerżnięte prosto z Wikipedii (jeden z nominowanych nieco się zdziwił słysząc, że od trzech lat nie mieszka w Polsce). Poza odrobiną śmiechu, było też wzruszająco, bo zaległą nagrodę dla Janusza Zajdla odebrała jego żona, Jadwiga Zajdel. O zwycięzcach pisałam tutaj. Po uroczystości goście oraz przedstawiciele mediów ruszyli na bankiet.
Przy bocznym wejściu, w którym odbywała się akredytacja, znajdowała się jadłodajnia, w której naprawdę tanio i dobrze można było zjeść. To chyba najlepsze rozwiązanie z tych, z którymi do tej pory spotkałam się na konwentach. W drugim budynku konwentu z kolei można było pograć w Rock Band oraz inne gry konsolowe i komputerowe. Jego parter z kolei to mekka dla fanów mangi i anime, pełna tematycznych koszulek, kubków, przypinek, zakładek, replik mieczy, a nawet klocka z Minecrafta, czy kostki z Portala. Jak zwykle, świetnym akcentem był oczywiście cosplay, który warto zobaczyć na własne oczy.
Ten Polcon, mimo ewidentnych wad i braków, był naprawdę udany - pobito chociażby na nim rekord frekwencji. Za rok będzie się starała go poprawić grupa Awangarda z Warszawy i mam nadzieję, że zawitam także tam. Jeśli jeszcze nigdy nie byliście na konwencie, zachęcam gorąco i niech ku temu służy ten tekst.
Po pełną fotorelację zapraszam na nasz fanpage - tutaj.